Forum www.amarylis.fora.pl Strona Główna
Home - FAQ - Szukaj - Użytkownicy - Grupy - Galerie - Rejestracja - Profil - Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości - Zaloguj
Zbiór 4

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.amarylis.fora.pl Strona Główna -> CHRISTINE
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Christine
Administrator



Dołączył: 24 Sty 2009
Posty: 544
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 0:08, 23 Lut 2009    Temat postu: Zbiór 4

dyptyk dworcowy

orfeusz

gdybym umiał zapomnieć
o niewinności płochych nimf
w dolinie tempe trwałbym
nadal skamieniały z bólu
gdybym moją miłość zamknął
i nie odwracał kolorowych stron
odnalazłbym ją w każdym piekle

pociągi unoszą echo
w podziemnych przejściach
obłaskawiam ćpunów i złodziei
tańczą wokół mnie cienie menad
każda nuta płacze pragnieniem
obejrzenia się wstecz

nie opowiadajcie że ona ogłuchła
straciła pamięć urodę wystaje z kurwami
na brudnym dworcu w innej tracji
nie mówcie że nigdy się nie spotkamy
jest we mnie i tuż za mną
słyszę jej kroki czuję zapach



eurydyka

byłeś świadkiem dziwnej sprawy
wyjaśnienia to gips którym szpachlują ściany
fikcja zapycha usta spaja zwietrzały fundament
co się stało to już się nie odstanie

gdy życie się zawala to po całości
nawet cień chowa by nie oprzeć na nim
płoną drwa kruszeją cegły skręcają stalowe gwoździe
zanim zgaśnie ostatnia iskra pogorzelisk
w nas mróz znieczula resztki godności

jak to wytrzymam
wyprostuję plecy i już będę grzeczna
posępną historię opowiem eryniom dworcowym
przysiadając wśród nich na chwilę
w smudze świateł mijających pociągów

na obcych twarzach nie szukając wzruszeń
beznamiętnie opiszę bieg i upadek
echo pieśni orfea stukot kół zagłuszy
jak zwykle w podróży


Anna Maria

[Lat minionych, dni minionych
żadne mody już nie cofną
Ten, dla kogo ciągle czeka
już nie przyjdzie pod jej okno]


Anno Mario rosną ci piersi i krzywy ząb
zawistne spojrzenia ulicy dyszą plotkami uważaj
nie rumień się nie garb wchodzisz bez biletu
a to seans dla dorosłych

lekko i zwiewnie po piasku bosymi stopami
panno w niebieskiej sukience w koralach
z bursztynu panno z blizną na policzku
po rozbitym lustrze po raz pierwszy uciekłaś
od światła w głąb synkopowych dźwięków
i rytmicznych fal kryjesz nieśmiałość
spierzchłym uśmiechem ze splątanych włosów
jak ciernie wyciągasz sny o tym
co mogłoby się zdarzyć

zwyczajnie nadejdzie

niewinne
małe stopy zostawiają
wodne znaki na piasku


kardamon i goździki

mała dziewczynka zbiera odbicia
kałuż wkłada do kieszeni kasztany
w ciepłej kuchni parujące deszczem
alabastrowe ręce babci
zaplatają warkocze wpinają kokardy
pomiędzy plamkami cekinowych piegów
płyną błękitne rzeki bez źródeł


w starym młynku turkocząc
przesypują się baśnie szecherazady
malabarskie ziarna cynamonowa kora
jak w dalekich alkazarach lśnią
półksiężyce i waniliowe gwiazdki
na lukrowanych piernikach

wieże ulicznych latarni niczym minarety
rzucają cień na firanki


niesforne myśli przy cięciu traw

złoto więdnie przecież wiesz
mniszki tracą głowę
babki odchodzą w niepamięć
rozsiewa się żelazny perz
kto nieszczęśliwie kochał
kto przepuścił majątek
wybudował wielką łódź
odpłynął już bez złudzeń

bezdomne koniki polne
podniebnie zawiozą nas
na wyspę huanga-purra-ga
gdzie muszle grają bez dotyku wiatru
kraby szczypcami tną czas
tyłem biegając po plaży

sztormy przychodzą nagle
fale przypływu zabierają świat
i tu
i tam
byle gdzie


samo południe w mieście gie
Sławkowi M.

gołębie nastroszyły pióra czekają na dzwony
mariackiego na karilion z wieży sygnaturę dnia
karetka sygnałem rozpycha ulice po szczyty kamienic
szczelnie wypełnionych muzyką czajników telefonów
seriali telewizyjnych odciętych drzwiami
od odcinka do odcinka

palec goni spadający słupek rtęci barometr nie nadąża
brudne szyby chłoną światło szemrząc zdaniami
przeczytanych gazet jeszcze parę słów do krzyżówki
poszukać znaleźć w głowie kody
znaków rozmiękłych jak okruchy w kałuży

odtrąbiono dwunastą jak wszędzie
buczek promu wmieszał się w krzyk mewy
spadającej na zdobycz listonosz dostarczył przekaz
bułka herbata zapach miodu rozpuszczonego
w mleku mgły co niespodziewanie spowiła miasto


Rozmowy wsteczne

miał kiedyś szyk z kostiumem Chanel
ciągnął sznur spojrzeń bellissima bell...
teraz wyliniały jak ja do kompletu
ze sztucznym stawem w biodrze
z reumatyzmem co bolał boli będzie boleć
a tu zasuszone róże i zaproszenie na bal do Misi G.

jeszcze nie zwietrzał zapach perfum
naftalina kręci w nosie szum strusich piór
i melodia walca wciąż brzmi
jak to było... ot dym
wszystko zabrał ogień nie ma zdjęć
spłonęły nawet portrety Witkacego


róża

nie zakładaj zbroi
nie wyruszaj na żadną krucjatę
w imię moje z różańcem wiecznie plamiącym krwią
stalowe ostrza wskazówek
upinają mnie na haftowanych makatkach
tuż obok grzmi potok
do zachłyśnięcia słów

rozety rozstrzelone
w sklepieniach katedr
wydzielają zapach
musisz za nim iść
przez ogrody pamięci
aby do mnie wracać

nawet gdy wyrwą mi kolce nie stanę się naga
bezbronnością zwiążę jak zielonym pieprzem
(tak lubimy przecież gdy łączy nas ból)
w lirycznej esencji będę się zmieniała
tworząc barwy i kształty

stosownie do cykli
powrotów i rozstań


Tatarak

niedopałek zasyczał wpadając do wody
przytuliły się mocniej cienie
powierzchnia jeziora w świetle gwiazd
stała się gładka i czysta

smyczki pasikoników
zwariowały w diabelskim tańcu.
muzyka zaplotła trawom warkocze
i ruszyła z przytupem po wodzie
na drugiej stronie
mdło pachnie tatarak
w sitowiu plącze się ptak

noc przyśniła nam promienne odbicie
w wodnym lustrze mieszcząc
księżyc gwiazdy i słońce


Dryfujące wyspy

ręce mocno trzymają się stołu
po obu końcach wciąż rosnącej odległości
w tej ciszy milczenie nie jest pauzą

jemu już przestało zależeć chce odejść
do własnego świata do chwil które będą spełnieniem
tego o czym marzył zawsze będąc obok

pozwól nie zatrzymasz go siłą ani żadną sztuczką
sama już nie wierzysz w przyszłość
odtwarzasz film do tyłu klatka po klatce

to już wszystko reszta snu nie podlega regułom
choć przypuszczalnie istnieje w pełni świetności
jak Atlantyda gdzieś pod wodami oceanu


Nie-ruchomy cel


nie ma już sił
na zgięcie palców uniesienie kolan
oparcie stóp o twardą ziemię
a tam koń w galopie
kwitnące bzy i krucha łódka z kory
przycumowana do brzegu

oczy akceptują stan rzeczy
niewidomą chwałą
fałszywej świadomości

nie wiem już o co pytać mówi
nie chcę dostawać odpowiedzi
okrążających mnie na palcach
omijających sedno łukiem
jakby wtykali mi klucz
do niewłaściwych drzwi
cicho
nie płoszcie projekcji na suficie

ostatecznie jesteśmy opowieściami,
które snujemy na własny temat


Lasciate...

piekło jest wybrukowane zgodą na
cichym przyzwoleniem by
rękami chowanymi za
gałkami oczu od
wróconymi
linią modlitwy

nikt nie widział piekła
Dante zostawił nam stożek
z dziewięcioma kręgami
i czym prędzej pobiegł za Beatrycze


... morza są dwa

morza są dwa
jedno huczy otchłanią
drugie liże stopy szemrząc

oddziel od strun słów magię
wyciśnij z sedna olej
stwardniej na żywiczny kamień
zanurz się zaśnij perłą

kiedyś otworzysz się bezbronnie
jak małża na nagim piasku
z ostateczną wiedzą
że kroplą jest w tobie
wszystko


Z palca wyssane

{lato nad morzem hit sezonu w mieście upał
miejskie legendy jeżdżą czarnymi wołgami
udało się stworzyć mit wysysania
połączony z rytuałem strachu}

/gazeta codzienna/


upał odbiera siły parzy skórę wysusza język
nad Bałtykiem na chwilę wyhamowuje
tylko woda dla ochłody a więc szturmem tłum
rozpycha się łokciami na plaży by ciało spalić
laskę wyrwać wyssać ile się da sinicę do dna
parę u-botów wrak Wilhelma Gustloffa
intymność z oczu piwo z butelki z bramy cień
hajda na jarmark dominikański a jakże
na pchlim targu sprzedać i kupić
łajbę w butelce pocztówki z acapulco
bajo-bongo majamibicz lub stempel
latarni morskiej z bezludnej wyspy
na której ja samotnie wyplatam kosze
swobodnie oddycham słoną bryzą
zanim wydymając żagle z papieru
przypłyną
poprzedzani rykiem techno
i klaksonami czarnych wołg
wyssać wszystko


kronika wypadków


Małe figurki na drewnianym pokładzie,
dookoła woda, woda, woda. Miała być błękitem,
wiodącym emigrantów do raju, stała się
szarozieloną, słoną zdradą.
Jeszcze są razem choć już osobno.

Anna przyszła na świat nim ziemia obiecana
zastygła na horyzoncie. Kapitan precyzyjnie
zmierzył odległość, ochrzcił dziecko i ogłosił
że urodziła się amerykanka.
Wpisała się krzykiem w manhattan.
Trzymała się mocno spódnicy mamy
gdy niujork łamał kolejny szczebel
i naglił: wracać, wracać do domu.

Czy mogła przewidzieć? Podmokłe łąki nad Bugiem,
w kredensie chleb ze spieczoną skórką wydzielany
do ostatniego okruszka. Kanapa w seledynowe
chryzantemy na której mąż po pracy drzemie,
a ona bezgłośnie prosi paciorkami różańca:
Panie, nie obdarzaj mnie siódmym krzyżem.
Zabrał męża w sam czas gdy trzeba było
uciekać. Uchronić siedmioro,
nakarmić, znaleźć dach nad głową.

Tak mocno zaciskała usta, że są jak kreska.
Jeszcze młoda i piękna na fotografii.
Jej oczy więcej widziały, niż można wiedzieć.
Dłonie wsparte o dwójkę młodszych.
Tuż obok najstarszy, oczko w głowie.
Poszedł z Andersem.

Dostała paczkę z czerwonego krzyża.
Zniszczony chlebak, para dziecinnych bucików
i to wytarte, postrzępione zdjęcie. Ani słowa.

Anna żyła z dnia na dzień. Miewała wizje,
stawiała kabały i bańki. Modlitwą przepędzała choroby.
Tylko uśmiech rzadko gościł na jej twarzy



Do Przegaliny

W starym porcie rybackim rozwalone kutry
rdzewieją przy pływającym pomoście.
Na Mewiej Łasze znowu utknął jacht.
Skaczemy przez kamienne pirsy,
potem boso, płosząc ptaki w wodzie.

Śmiałeś się, sypałeś rozgrzany piach
na nagą skórę. Przyglądały się nam
kormorany, misterne jak chińskie znaki.
Na gałęzi przemoczona sukienka
powiewała polnymi kwiatami. Skąd,
pytałam, na plaży wzięły się drzewa,
gdzie mają korzenie, tu wszędzie sól?
Nikt ich nie zapraszał – mówiłeś.
Z falą przyszły i fala zabierze je znów.
Tam gdzie wydmy dogoniły las,
drzewa niczyje jak stały, tak uschły.

Do Przegaliny – przeprawa, śluza,
wycieczka na cały dzień. Można
iść plażą aż do zmęczenia, gdy upał,
Matka Boska od Saletynów
wraz z sygnaturką zsyła
błogosławiony cień.


czas małych (ś)fiatów

Mała przestrzeń niebezpiecznie zwija w kłębek wyobraźnię,
nie pozwala rozprostować myśli.
Tu Ofelia umiera każdego wieczoru,
Hamlet ma w oczach sztylety, rozdrapuje ściany
szukając podsłuchu. Dwanaście metrów
kwadratowych na poddaszu mieści znacznie więcej
niż można przewidzieć granicami.

Nie przechowuje się w gołębniku bibuły.
Ściegiem pisane wieczory wypełnia stukot maszyn
produkcji zakładów łucznik. Skośne ściany rysują mapy.
Raczkują plany zwariowanych ucieczek. Na koniec
świata albo w głąb siebie. Nie zadaje się pytań
tylko się czeka, patrząc z góry na zaciekłe podchody.
Puchną powieki. Nic nie ma, nic nie trzyma,
prócz widoku na Bazylikę i trzepotu skrzydeł
wystraszonych ptaków.

W bufecie bułgarskie wino po niskiej cenie,
kawa marago i lody z Hortexu. Dziewczyny
mają długie włosy, lubią ubierać się w czerń.
Słuchają Czerwonych Gitar, Stevie Wondera
i Carlosa Santany. Koniec świata dopiero nadejdzie,
podobno latarnie będą się kołysały
pod niespodziewanym ciężarem.

Kolejny maluch parkuje na ulicy Szerokiej.
Don't worry be happy - osiemdziesiąty ósmy rok
wpisuje się w pamięć smugami opon.



landszaft

Wciąż mówimy to samo wierząc tylko w połowie:
nie udawaj, żyj, kochaj, chwyć poręcz.
Patrz jak oddala się sztorm, nas bezpiecznie
przytula molo drewnianym objęciem.

Masz szarozielone oczy, w które wpływa morze.
Mgła osiada na rzęsach, fale tulą łódź.
Postawionymi żaglami szarpie wiatr - daleko,
daleko od brzegu dnia, gdzie żarzy się krąg.
Nie dotykaj

nawet ćmy tracą skrzydła nim dolecą.
Ponad charyzmatyczne widoki pomostem
jest wzrok; zapamięta, przyniesie w snach
w poduszkę wtulony słony smak i zapach.
Ten moment

gdy na linie światła i cienia przysiadają zmęczone
dusze śmiałków. W ostatni rejs wypłynęli
z przesłaniem, które nigdy samo nie zgaśnie:
od siebie do ciebie, od nich
do mnie


favorite trick

Rzeczą świadka jest przechodzić korytarzem
dni do następnych, gładząc zadrapania.
Sklejać pęknięte ściany kitem rozczarowań.
Przechowywać odbicia potłuczonych szyb,
zanim zamkną w sobie chwile rozstań.

Rozmawiam z firankami brudnymi od plotek.
Wszystko już gotowe. Znikną w oczach
razem z dachem i murem, niczym orient express
za sprawą Davida. Przysiądę przed podróżą.
Na kalekich schodach bezwiednie wyskrobię
swoje imię w kurzu. Bez przyszłości. Szkoda.

W przedprożu wiatr tańczy, prowadzi korowód
cieni na oścież drzwiom, których nie ma.
Zardzewiałe zawiasy, na krzyż zbite deski.
A jednak, rozkładowi nie wszystko ulega.
Korzenie tkwią mocno. Da się wycisnąć sok
z rdzenia - językowi, na pożywkę słowa.


Syndrom niemego

Kino! Kino! Na ekranie pan w meloniku,
dzieciom do otwartych buź wpadają bakcyle.
Wtedy połknęłam stokrotkę? Rosła obok,
więc skubałam płatki na kocha-lubi-szanuje,
albo postaw na głowie. Razem z psem
uciekamy przez otwór w płótnie. Przenicowani,
skaczemy po perforowanej taśmie.
Zjadamy kanapki z białym serem. Tak samo
drżą nam nogi na wąskim pomoście powrotów.

Patrzę przez okno na zegar; już bije.
Po dwakroć, po trzykroć, do potęgi.
Wszyscy są w domu, jest ich dużo przy stole.
Na wyrywki mówią mi co mam robić.
Nasycona syropem, zmierzona termometrem
zamieniam książkę na serię ruchomych obrazków.
Zapach kawy przekręca się przez młynek.
Zanim mnie sparzą i zahartują, dolepiam wąsy.
Ruszam charakterystycznym krokiem
na drugą stronę.


czas mierzy byłych bohaterów wskazówkami w tył

Tak nas gonili za kradzione z sadów
cierpkie owoce z gorzkimi pestkami,
tak nas szczuli psami, tak wygrażali,
palcami krzywymi od schizmy,
aż uschły wiśnie - jabłonie - śliwy,
a myśmy zszarzali.

Przysypani pyłem
drepczemy noga za nogą,
z boku oglądamy świat.
Chcemy już tylko
pielęgnować ogrody
które rosną w nas.


Orzechówka

coś chrobocze pod podłogą a kota nie ma
odleciał do ciepłych krajów w parcianym worku
w tym domu ryby i dzieci głosu nie mają

unoszę się i spadam na sprężyny jak duch
w białej koszuli z koronką nie wiem gdzie dół gdzie góra
przestań wariatko bo się zarwie
łapie za kostki i wiruję jeszcze bardziej nie wiedząc
o ryżowych polach szarańczach i amerykańskiej stonce
niszczącej wszystko zamglone parą na szybie
mlekiem które znów wykipiało przecież buduje się
nowe domy ze starej cegły pałace dostaje w prezencie
a kto a kto nie tańczy walczyka tego we dwa kije
albo na stopy w półbutach numer czterdzieści cztery
i raz-dwa-trzy dookoła dębowego stołu

cicho ciiii na palcach bo coś chrobocze pod

pelargonie pokryły się różowym szronem
liście w oczach żółkną północny wiatr pachnie czosnkiem
wśród krzyży straszne wydmuchowisko
jutro pójdziemy zbierać orzechy
wiem tato na nalewkę muszą być jeszcze w łupinach
tylko wtedy nabiera mocy


Chłodny dotyk o zmierzchu

Obrywam kiść jarzębiny, ważę krople czerwieni.
Chwile, gdy razem nawlekałyśmy korale
przycupnęły na wydmach, nie rozwiały ich sztormy.
Piasek jest chłodny. Morze spokojne.
Lubię liczyć znalezione bursztyny,
czekać na przypływ.

Któregoś dnia owinęła głowę firanką, stanęła na parapecie
i postanowiła odfrunąć. Dojrzała by zatrzymać jedną z tych,
które zagnieździły się w głowie. Dwubiegunowa, afektywna
z długimi okresami remisji.

Łatwo mówić nie spod opiekuńczych ramion.
Trudniej pić wino z dwu kieliszków jednocześnie.
Obierać jabłka ze skórki, wypluwać pestki.
Wracały z dziewiątą falą, bardziej gorzkie.

To nie był pierwszy raz, wciąż śniła lot
przez kwitnące akacje.
Nikt nie zauważył. Wyszła na chwilę, mówiąc:
jeśli teraz zginę, zginie też problem,
lecz księga nie zostanie zamknięta.

Ray Charles śpiewał z płyty,
w ciemnościach kwitły kwiaty.


nocne strachy

piszesz te wiersze piszesz aby zbawić świat
bez żadnej odpowiedzialności

łatwo zatracić ostrożność
ostatnim momentem szaleństwa
zanim z kojącym kompromisem na czole
pójdziemy do łóżka tępić ostrość
widzenia rzeczy jakimi są
bose myśli tupotem oznajmiają
gotowość do ucieczki

trzeba mieć dużo siły i sprytu
aby dotrzeć z jednego do drugiego końca
nie depcząc po drodze mrowisk


Sok z rokitnika

Nie zamierzam się truć pigułkami słów. Śpiewając
pod nosem chodzę obrzeżami po pas w trawie.
Nastawiam ostrość kolcami głogu i rokitnika.

Jak szybko zarastają zdziczałe ogrody.
Jabłonki i śliwy wciąż pamiętają owocami,
cierpkim sokiem toczą niepotrzebne opowieści.
Garbate pnie posłusznie się uginają czując nieskończoność
w konarach, a wieczność w godzinie.

Wrzucam w siebie tysiące kadrów. Nakładają się
dzień w dzień uparcie zmieniając moje koło zamachowe.


U Jakuba

Ubrany w pidżamę w paski, gładko ogolony,
siedzi pod PanaJezusowymSercem patrząc w okno.
Mówi, że nie sypia. Cieszy się z odwiedzin.
Za oknem grusza ciężka od owoców łączy się sznurem
z cherlawą jabłonką. W szafie Jakuba jest tyle krawatów,
że mógłby upleść drabinę. Do nieba mu niedaleko.

Ale nie pójdzie zanim go zaproszą.
Z wiatrem z sadu nadlatują barchanowe koszule
i nylonowe koronki ciotek, matek, żon od pokoleń
wieszających tam pranie. W drewnianej sieni
tupie niepotrzebne obuwie. Trzeszczy spróchniała podłoga.
Krzesła wokół stołu trzymają miejsca.

Jakub zaprasza mnie na konfitury ze śliwek, żółtych
mirabelek, tylko nie wie czy zdąży. Lubi je gotować,
w asyście kotów, na węglowej kuchni w ogrodzie.
Niekiedy zapomina dodać cukru. Za to psalmami
chwali Pana podziwu godnym, mocnym głosem.

Pijemy na ganku herbatę w popękanych kubkach.
Odganiamy pszczoły. Nieopodal drą się dzieciaki,
dobiega muzyka. Tuż obok czekają na schedę
powbijane w niebo szare bloki. Smolnym zapachem
wciska się w nozdrza rozgrzany asfalt.


Sierpniowe krzyże

Pusto. Pręgowane koty wylegują na słońcu
sny o tłustej flądrze. Od czasu do czasu znudzone wycieczki
przebiegną przez bramę. Pani Lodzia z kiosku
dba o kwiaty pod murem. Przy krzyżach kładą wieńce
sztywne delegacje. Czasami ostro krzyknie zabłąkana mewa.
Dziwny jest ten spokój. Nawet tramwaje zapomniały skrzypieć.
Cholera, gdzie te tłumy wiecznie się spieszące
w tę i w tamtą stronę?

Dźwigi zardzewiały jak kiedyś tory – to mi tak utkwiło:
strużki rdzy i chwasty, kolejki po paliwo, kolce w serce
za każdym sygnałem karetki, wyjącą syreną. Twarze
rozjaśnione wewnętrzną mszą świętą, w której wciąż
o nadziei. Teraz trochę wstyd za tamtą naiwność.

Kolejny sierpień wkrusza się w niepamięć.
Było? Kiedyś było. Teraz jest od święta pomnikowo-nudno.
Poeci się zmęczyli. Piją w barze patetyczne piwo
szukając kolejnego rymu do treści nekrologu.


Turbot

Nigdy nie dorośliśmy. Łatwiej było iść z werblem
blaszanym bębenkiem podbijając wiarę
w potwory przeszłości dawno pogrzebane.
Toczyliśmy bitwy, więcej niż prawdziwe.
- Gestapo, gestapo - krzyczał mały Oskarek,
pierwszy rzucał kamieniem. Kluczył
zakamarkami podwórek sprytnie wyprowadzając
w pole oddziały zomo.

Razy pałek i łzawiące gazy dopełniały krajobraz,
słony falą Bałtyku, zielony - nimbem chwały.
Turbot zamaskowany brunatnym naroślem
przewracał się na dnie z boku na bok. Łączył nas
i dzielił smak lemoniady proszkiem na języku,
buzował kaszubskim, polskim i niemieckim.
Słowo ważniejsze jest czasem od czynów.

Doboszowi dziś kradną pałeczki, pewnie na pamiątkę.
Jesteśmy wciąż dziećmi, choć niektórzy szybciej
zapominają komu gra lutnia, komu tylko brzęczy.
Ci co wygrali w cieniu kryją czoło.
Puszą się silniejsi.


sezon

Wieczorem miasto przechyla się ku morzu
nic nie nagli oprócz pragnień. Gwiazdy
mrugają do nas i kuszą, opornych karcą
ironią maskowaną smugą uśmiechu.

Jazzowy kwartet gra z pasją, spowijając
dźwiękami sierpniowy wieczór. Do wtóru
napinają najczulsze struny świerszcze.

Kobiety w długich wieczorowych sukniach,
mężczyźni w starannie dobranych smokingach,
celebrują drinki na tarasie w blasku świec.

Tu sezon nigdy się nie kończy za plecami
niewidzialni kelnerzy roznoszą spleen
i ściśle tajne zaproszenia na jutro.


Kilimandżaro

Widokówka od Yvonne:
Tu jestem. Na Kilimandżaro
śniegu jest coraz mniej, musisz zobaczyć zanim zniknie całkiem.

Rusz się. Przygoda. Alpinizm dla odważnych.
Kilkudniowa wędrówka na szczyt najłatwiejszą trasą,
zwaną coca-cola router, widoki
na wiecznie zielone lasy,
wieczne śniegi Tanzanii.
Kibo, Mawenzi, Szira, Uhuru Peak
w nagrodę dyplom zdobywcy Dachu Afryki.

Posiąść puste gniazdo. Ryzyko. Tak. Nie.
Znieruchomienie wewnętrzne, czas rozpięty
pomiędzy chwile, które rodzą tylko czarne ptaki

Znajdź swój smak - długonoga blondynka wciska
przepis na sukces - gratis! Czekoladowe ciasto,
na wierzchu maleńka porcja bitej śmietany, smakuje
jak widok góry w sercu afrykańskiego tygla
ubranej w biały czepek.

Według pomysłu Nisbeta: zalesić ponownie zbocza,
nad lodowcem rozpiąć tymczasowo brezent.
Opakować to, co jeszcze pozostało. Ocalić.

Przypadkowo stłuczona szklanka whisky,
topniejący lód w wibrującym z gorąca powietrzu.
Tabletki racjonują dzień, wysysają emocje.
Cukier leniwie rozpuszcza się w kawie.
Uspokojenie poprzez sen,
ekscytacja przez uśmiech.
Stagnacja kokonem nakłada stan ochronny
obiecując przetrwanie.


miejsca numerowane

cholera wie co gdzie i kiedy może się przydać
w tym naszym chorym kościelnym i zacofanym
miejscu kultu gdzie czakram wbudowany
w fundamenty systematyczne pranie mózgu
przykazania jak znaczki chińskie na ścianie

maszyna do losowania wyrzuca liczby
za nawias zerem po przecinku
tu każdy może zostać milionerem
albo przynajmniej kowadłem swego losu
mocno wierząc w błogosławione zamiary

co niezasiane zbierają nieudacznicy
pawie pióra i jałmużną ofiarę
między jedną a drugą stroną las trzeszczy
toporami spolaryzowanych płaszczyzn
komunistów ubeków ruskich agentów

czort wie czy się kiedyś przyda
jeden z talentów co Pan dał by pomnożyć
trwa klątwa numerów niewylosowanych
i choćbyś jęczał ze złości człowieku
nie będziesz mieć tego gdzieś


Madonna z czerwonym nimbem 2 wersja
(Dagny P.)

Nie. Nigdy nie byłam zimna chociaż marzłam.
Otulana spojrzeniami strząsałam je jak sople.
Szukałam w płomiennych kochankach
pocałunków wypalających ślady nie do starcia -
gdyby całowali mnie, a nie sylfidę fiordów,
nie demona.

Tak, jest we mnie krzyk, chociaż nigdy
nie podnosiłam głosu. Nikt nie chciał słyszeć
co mam do powiedzenia. To we mnie wkładano
słowa. Obrazy. Plemniki. Embriony własnych ambicji
i planów nie do spełnienia.

Nie mogłam zapuścić korzeni, stojąc na piedestale.
Obok malowanych kwiatów i gipsowych torsów,
nie ma miejsca na oddech uwielbianej Androgyne.
Nienawistną Salome trzeba zabić.
Zwrócić tożsamość, jak daninę słońcu.


Madonna z czerwonym nimbem 1 wersja
(Dagny P.)

Nigdy nie byłam zimna chociaż marzłam.
Otulana spojrzeniami strząsałam je jak sople.
Szukałam w kochankach płomiennych
pocałunków wypalających ślady nie do starcia,
gdyby całowali mnie - sylfidę znad fiordów
z mieszczańskimi zasadami - a nie demona.

Tak, jest we mnie krzyk, chociaż nigdy
nie podnosiłam głosu. Nikt nie chciał słyszeć
co mam do powiedzenia. To we mnie wkładano
słowa. Obrazy. Mity. Embriony ambicji
i plany nie do spełnienia.

Miałam szczęście do mężczyzn
wielkich i zarazem słabych. Nienawidzili mnie
i uwielbiali stawiając na piedestale
jak sztuczne kwiaty i gipsowe torsy.
A nie potrafili ogrzać.


album rodzinny

ojciec bębni palcami po stole
jednym okiem udaje że nic go
nie obchodzi kocica na kolanach
matki demonstruje niezależność
wywijam wargi na drugą stronę
jak tylko ja potrafię brat trzyma
rozpostarte palce nad głową
wszyscy mamy głupie miny
pstryk

zaraz a kto zrobił zdjęcie
może wuj stefan z boku jest fragment
ciotki kazimiery pomiędzy jej nogami
mógłby przejechać pociąg towarowy
de domo lux torpeda wszelkich zalet
sierota wuj ofiara polsko ruskiej wojny
zgrzybiałymi palcami skręca tytoń
czmycha do kuchni po łyk wolności

ojciec przebił się stukotem
przez stół i podąża dalej pod karcącym
okiem teściowej spoza pleców mamy
podłoga unosi zapastowane klepki
spadamy w sam środek następnej historii
rozmazanymi smugami
na czarno białej fotografii


rozental

był sobie rodzinny rozental przez wiele lat
aż spadł a ja zawstydzona mozolnie
składam mozaikę z rozbitej porcelany
głosząc nieprzywiązywanie do rzeczy
elementów dobrej daty marki

podstawy z okruchów nie da się odtworzyć
kolejnych kuchni kształtów stołów
serwet dzierganych krochmaloną bielą
zapachu cafe marago ucieranej na pianę
który już nie tak i nie w smak sączyć
rozpuszczalną z reklamowego kubka

byli sobie ludzie już ich nie ma
nie udało się posklejać
światłoczułym językiem filmu orwo
coraz bardziej rozmazany obraz
więcej dziur niż szczegółów


Francuzica

Dzieci są okrutne. Zginają palce, robią zyg - zyg,
gdy idąc tanecznym krokiem zamiata trotuar
szarej ulicy obficie marszczoną spódnicą.
Lila - jasny fiolet. Lubi pastelowe kolory,
kapelusze z upiętymi kwiatami, na policzkach róż.
Oczy mają ciągle fiołkowy wyraz zdziwienia
gdy ogania się od łobuziaków pytaniem:
que se passe-t-il?

Dziwadło - mówią porozumiewawcze spojrzenia.
Na szczęście widzi wszystkiego tylko pół,
drugą połową na paryskim bulwarze kupuje croissant,
albo w bistro na Montmartre pije miętowy likier.

Jak figurka z porcelany nie na swoim miejscu
stoi przed odrapanym frontem domu,
wciąż trochę zdziwiona, że tu rzucił ją los. Melodia
"Ninon" cierpko brzmi ze starego gramofonu.
Coco Chanel przesłała liścik.
Chleb spleśniał, odpada tynk z sufitu.


Gabinet tatuażu

zagłębienia przechowują ślady
zamarzniętej wody zwracają pamięci
rezultaty nienumerowanych rejestrów -
kształty liści owoców orzechów
zapisane szypułkowo wokół kielicha kwiatu

buntowniczym aktem samo-ekspresji
naskórne rysunki wyprzedzają fakty
jak kolejne stadium przeobrażenia
mrozoodpornych motyli zanim staną się
ogniwem w cyklicznych procesach

trwale i niezmywalnie słoneczne igły
wypisują powierzchniowy cover-up
czekając na swoją kolej przeglądam
kolorowy magazyn okładka puchnie
od rozmiarów celuloidowych cycków


Elka

nie zatrzymuję się już nie przyklejam
nosa do zimnych witryn z zachwytami
w dreszczu niezbędnego poczucia posiadania
nie potrzebuję gorącej kanapki a la hot dog
na stojąco w deszczu na rogu hożej i nowego
ani orzeszków laskowych w czekoladzie
pomiędzy uniwerkiem a akademią
może bym jeszcze raz usiadła na ławce
w saskim gdzie tyle randek pod kasztanami
łapczywego czytania i śmiechu do rozpuku
z chłopaków z życia z niczego z tobą

ech właściwie to nie wiem
dlaczego przyszłaś mi na myśl elka
jadę starym autobusem linii sto piętnaście
w innym mieście a jakby mnie wiózł naszą trasą
w dziewczynie naprzeciwko cieniem przypomnienia
twoje sarnie oczy z iskrą błazenady

ale przecież ty już się tak nie
chichrasz beztrosko i na ulicach nie tańczysz
pochrzaniło się coś z marzeniami
wylądowałaś pod feralnym numerem
w suterenie zwanej na wyrost mieszkaniem
z przypadkowym mężczyzną nie do końca kochanym
z nieplanowanym dzieckiem i nowym sposobem
na życie na wysepce obok torami rozjechało się
co miało być a przydarzyło
zamiast


trzej królowie z papier-mache

mama piekła ciasteczka z migdałem na szczęście
ojciec kredą na drzwiach wyznaczał szlak świętych
melchiorów kacprów baltazarów zdrożonych podróżnych
spróchniałym progiem witały talerze w kuchni
szydełkiem tkany obrus na okrągłym stole
kaflowy piec do rąk się tulił wierciły w nos
terpentynowym zapachem podłogi

lewitowałam pomiędzy filodendronem
a Matką Boską na szafie w błękitnej sukience
wśród równo ułożonych szarych renet
wino przechodziło w ocet aortą pamięci

późnym wieczorem brzęczały korony zatupano w sieni
Bóg się rodził kolędą za grosik śmierć biła pokłony
aniołowie gubili srebrne włosy z lamety
czarne diabły podskakując trójzębami kłuły
półksiężyc z piernika dobrotliwie oświecił
wyzłocone brokatem figurki z papieru
w pożółkłym passepartout


Trash

schody najdłużej tracą poziom słuchu
wciąż wywoływane do odpowiedzi
wprawiają w rezonans wygięte stropy
podglądanie stopami surowo zabronione
tu oddychać trzeba w samotności

niestety rdzewieję jak skrzynka na listy
na zapomnianym rogu ulicy
trzysta sześćdziesiąt trzy wiadomości
nieprzeczytane przez adresatów
uwierają pomiędzy żebrami kamienicy
zmurszałej ze strachu przed rozbiórką

zimny wiatr pcha suche liście
i nikt nie widzi złotych podkówek
czerwono-winnych smug na szkle
pękniętej witryny to tylko ślady
po zbiorowym gwałcie na wyobraźni
dzieci już stąd odeszły na wyższe piętra

dalekiej dzielnicy z winylowymi płytami
pod pachą zawiniętymi w pożółkłe gazety
może jeszcze przyda się im Jimi Hendrix
The Doors wystrzelą korkami po szampanach
zagrają Beatlesi skrzypiąc niemiłosiernie
jak zardzewiałe kłódki opustoszałych piwnic


Neptunalium

To jest chore myślę odchodząc od okna
to jest chore miasto błagające o blichtr
o parę groszy dla zapitej kwiaciarki w tunelu
o splendor pozłacanych wież o bogatego turystę

wdzięczy się kurewskim uśmiechem
szczerząc szczerbate przedproża
trójzębem dźga w sentymentalne struny
szydzi śmiechem dworcowej wariatki
otumania wiatrem od morza zapachem
gnijących alg i palonego bursztynu

nocą uspokaja się na chwilę łapie oddech
wolny od spalin planowe zanieczyszczenia
wchłania czerwonochmury smog
wielkomiejski gwar wydzwania karilionem
opowieści o dobrych czasach

staram się niczego nie utracić szepcze
choć obiecuję więcej niż jestem w stanie dać


bukiet

nic nie jest prawdziwe
wiatr księżyc chmury
układają się wokół pragnień
już nie do spełnienia
krucha konstrukcja myśli
łamie się od zapachu
fioletu i bieli

miałam piękne życie
widziałam swoje odbicie
w oczach życzliwych i czułych
chwilami cierpliwie
śmiechem przesiewałam smutki
czego trzeba więcej
nie wyczerpałam jeszcze
abonamentu
na majowe bzy


Suspens

kiedyś przyjrzę się każdej plamce
na liściu pelargonii nóżkom mrówki
z ciekawą książką posiedzę na ławce
w parku karmiąc wróble
przeczytam kartkę z życzeniami z okazji

zanim nadejdą wyrazy ubolewania
otworzę drzwi po schodach dobiegnę
do rozdzwonionego telefonu
pogłaszczę psa zawołam
jestem

chociaż mnie już wtedy nie będzie
wcale[/b]


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Christine dnia Pon 17:41, 26 Lip 2010, w całości zmieniany 8 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.amarylis.fora.pl Strona Główna -> CHRISTINE Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
Appalachia Theme © 2002 Droshi's Island