Forum www.amarylis.fora.pl Strona Główna
Home - FAQ - Szukaj - Użytkownicy - Grupy - Galerie - Rejestracja - Profil - Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości - Zaloguj
MELODRAMA

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.amarylis.fora.pl Strona Główna -> ella_hagar
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ella_hagar




Dołączył: 24 Sty 2009
Posty: 263
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Mazowsze
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 19:44, 06 Wrz 2009    Temat postu: MELODRAMA

MELODRAMA


Co, do cholery, można powiedzieć? Chyba tylko przypomnieć całą historię. Przewinąć kasetę na początek, obejrzeć parę kadrów.
Wszystko odbyło się szybko. Wypełniła go całego jak drink, który mu podała na imprezie w pracy. Drink smakował jabłkiem, pachniał cynamonem i uderzał do głowy.
Wziął szklaneczkę, niedbale szurnął czarnym krzesłem biurowym, przysiadł się. Bezceremonialnie gapił się na apetyczne krągłości falujące nad dekoltem czerwonej sukienki, wcale nie speszony, że to zauważyła. Była lekko wstawiona. Uśmiechnęła się truskawkowymi ustami, trochę kpiąco.
- Uśmiecha się pani. Co to znaczy? – zapytał
- Prawdopodobnie jestem czymś rozbawiona.
Pociągnął łyk drinka.
- No cóż, w pewnym sensie to zrozumiałe – powiedział uprzejmie.
Zanurzyła ręce we włosach, rozejrzała się po sali pełnej ludzi, patrząc mniej więcej na nikogo. Przeniosła wzrok na niego, nachyliła twarz. Blisko. Zobaczył na tęczówkach ciemne plamki, z wyrazu twarzy odczytał, że nigdy w świecie nikogo nie pragnęła widzieć tak, jak jego.
Pod sufitem, w ciepłym, wilgotnym od oddechów powietrzu, kołysały się purpurowe lampiony, porozpinane na kruchej konstrukcji z patyczków. Na ścianie reklamowy plakat czarnymi literami prowokował : „podbijamy emocje”.
Pomyślał, że patrzył na dziewczynę w czerwonej sukience jedną chwilę za długo, i że emocje wzniosły się pod sam sufit.
Kiedy zastanawiał się, co najtrudniej zapomnieć facetom, którym nie była obojętna, nie miał wątpliwości, że to niepokojący ruch ciemnych plamek na tęczówkach. Mieniły się bowiem na dźwięk i widok, przywodząc na myśl oceany smaków, kuszących, frapujących, pociągających jak narkotyk.
Dziewczyna była początkującym fotografem, miała talent. Pomagała przy kampanii reklamowej jego firmy, której sukcesy oblewali wtedy na imprezie. Z zadowoleniem obserwował ją przy pracy, chłonąc przymrużone spojrzenie i pionową zmarszczkę miedzy brwiami. Świetnie sobie radziła z aparatem. Patrzyła na rzeczywistość okiem malarza, potrafiła jej słuchać i umiała o tym opowiadać. Odbierała świat tak, jakby jej nieustająco pozował. Szóstym zmysłem wyczuwała „decydujący moment”, po prostu widziała fotkę zanim nacisnęła spust migawki.
Przegadali prawie całą imprezę. Na pożegnanie zanurzył dłoń w jej włosy nad karkiem, dotarł aż do samej skóry, rozsunął palce, i zacisnął na jasnych pasmach. Odchyliła głowę w tył, skuliła ramiona, zadrżała. Odeszła. A on czuł w dłoni refleks dotyku jej włosów, w oczach pozostał obraz gładkiej skóry i czerwonych ust.
I kiedy po kilku dniach zaprosił ją do siebie, kiedy ją rozebrał, przekonał się, że taka właśnie była - przyjemna w dotyku, smakująca truskawkową szminką.
Czekając na nią pierwszy raz, czuł zaledwie elektryzującą ciekawość, co zdarzy się dalej. Później czekanie skręcało go w trzewiach.
Łaził od ściany do ściany, człapał smętnymi nogami albo opierał tyłek o framugę drzwi, zaciskając usta na kolejnym, wymiętym niedopałku. Z korytarza wyłapywał odgłosy windy, czekał niecierpliwie, aż stukot wysokich obcasów zacznie powtarzać bicie jego serca.
Nie przywiązywała wagi do punktualności – i właśnie dlatego rzadko udawało jej się dotrzeć do niego w umówionym czasie. Nie lubił tego. Pieprzone czekanie! - zawsze zawiera w sobie męczącą niepewność. Bo raz czy dwa wcale nie przyszła.
Kiedy w końcu zamek drzwi wejściowych zgrzytał, rozpraszając tę cholerną ciszę, czuł w żołądku szarpnięcie struny, coś dziwnie przyjemnego.
Chwilę później w małym przedpokoju pojawiała się ona. Bardzo ładna, bardzo długonoga, bardzo uśmiechnięta. Trzymająca w ręku malutką torebkę z krokodylej skóry i wywijająca nią beztrosko. Zrzucała z nóg czarne szpilki i z gracją podnosząc ramiona, uwalniała od spinki długie włosy. Kiedy potrząsała głową, jasne pasma rozsypywały się w nieładzie na ramionach, przywodząc na myśl pożądliwe pragnienie, wyszeptywane w tę burzę włosów na jednym wdechu.
Po drodze do pokoju, dziewczyna mijała wielkie lustro, w którym jak zwykle pojawiało się odbicie jej dużych oczu, truskawkowych ust i całe 167 centymetrów smukłej postaci.
Niekiedy przystawała w prostokącie drewnianej framugi, o którą się opierał, dotykała dłonią jego policzka albo przeczesywała palcami krótką, czarną czuprynę.
Dotarłszy do pokoju, nie oglądając się na niego, padała na kanapę, przymykała powieki i uśmiechała się kącikami czerwonych ust. Jej drobna ręka wędrowała do sweterka, na którym błyskał rząd małych, perłowych guziczków. Powoli rozpinała obcisły sweterek, a kiedy z tym kończyła, wsuwała dłonie pod dzianinę i kokieteryjnie zakrywała nagie piersi. Zwykle nie nosiła stanika.
Szedł za nią, jak pies, siadał obok i z trudem powstrzymywał się, żeby nie wziąć jej natychmiast, gwałtownie, tak jak jej pożądał.
- Witaj – mówił lekko zachrypniętym głosem.
Albo rzucał krótkie „cześć” czy zwyczajne „dobry wieczór”, czasem kiwał tylko głową, patrząc z zachłannością w oczy, z tą głodną czułością nienajedzonego.
A ona zwykle nie odpowiadała na powitanie, wychodząc chyba z założenia, że słowa są zbędne w chwili, kiedy oboje myślą o tym samym. Lubieżnie się przeciągała, zwilżała językiem czerwone usta.
Kładł rękę na jej udzie i obserwował z uwagą jak wolno sunie, dotyka, drażni, bawi się, wślizgując się pod krótką spódniczkę.
Milczeli chwilę, w końcu on przerywał ciszę.
- Co ci jest? Drżysz – pytał z przejęciem, żartobliwie marszcząc brwi.
- Nie wiem, co mi jest. Drżę – mruczała zadowolona.
Jej oczy łagodniały, kolor skóry robił się cieplejszy.
Cofał wilgotną dłoń, żeby mogli odetchnąć. Nie pomagała mu w tym. Unosiła się na łokciu i drugą ręką chwytała za szyję, niecierpliwa, jak dzieciak.
Wreszcie kładł się obok i przyciągał ją do siebie. Po chwili ocierania się o materiał, zsuwała mu dżinsy, a potem podciągała falbanę spódnicy i ściągała czerwone majtki.
Oddawała się - mokra, uległa. I mógłby dać się skopać za taką chwilę. Czuł, że jest dla niej wszystkim i chciał tym być. Tylko tym.
Brał ją powoli, z rozmysłem, co chwila przestawał, żeby nacieszyć się jej widokiem.
Wypływała z siebie do niego, wciskała w jego nagie ciało. Niepojęte, nieziemskie przyleganie! Dotyk! Miłosne gesty rąk wsparte płową poświatą latarni ulicznej zza okna. I nic oprócz tego. Może tylko te czerwone stringi porzucone na czarnym kocu. Kadr wzięty w posiadanie, utrwalony obraz nie do wymazania. Z jednoznacznym „tak było”, ale już bez pewności, że „tak już będzie zawsze”.
Bywało, że nie pamiętała o kanapie w pokoju. Powoli zamykała drzwi i stojąc chwilę bez ruchu, gapiła się na niego spod pogrubionych mascarą rzęs. Nie umiał znaleźć etykietki na to spojrzenie rozlewające w jego podbrzuszu lekkie ciepło, ale był pewien, że oddałby za nie parę lat życia.
Zaraz po tym, porzucona torebka z krokodylej skóry głucho stukała o podłogę.
Dziewczyna chwytała w garście jego t-shirt i pospiesznie ściągała mu z grzbietu. Opierał ją piersiami o ścianę przedpokoju, tuż obok starej grafiki z czarną damą, gładził zachłannie plecy, wciskał ręce pod obcisły sweterek. Ocierała się o niego wypiętą, okrągłą pupą. Wsuwał język do jej ucha, dłońmi rozstawiał uda i drżał, słysząc jak głośno wzdycha. Napinał się, wyginał kręgosłup w łuk, wreszcie z ulgą opadał na jej plecy. Tkwił tak, słuchając w upojeniu, jak tłucze się w niej malutkie serduszko, jakąś rozszalałą kanonadą perkusyjną.
Niekiedy nie pozwalał jej dojść do kanapy, zatrzymywał w pół drogi, sam rozpinał guziki sweterka i odsuwając się na odległość ramion gapił na pełne, okrągłe piersi, które za chwilę miał dotknąć. Cofała się z zalotnym uśmiechem na twarzy, ale po kilku krokach zatrzymywały ją drzwi starej, czarnej szafy gdańskiej, która - być może – wciąż pamiętała na sobie nagie plecy jego babci i przyspieszony oddech dziadka.
Dziewczyna nie umiała ustać w miejscu, zarzucała mu ręce na szyję i nadstawiała półotwarte usta. Czuł na twarzy wilgoć warg, wdychał zachłannie jej zapach. Całował ramiona, kulistość piersi, zagłębienie między nimi, sięgał ręką do podbrzusza. Osuwali się na podłogę, na miękki dywan koloru czerwonego wina. Wbijała palce w jego plecy z tą siłą, którą kobiety w takich chwilach miewają, a która niezmiennie go zdumiewała.
Potem, po wszystkim, gdy przestawał ją tulić, zachłannie zapalał papierosa, a ona czasem podnosiła rękę na wysokość jego oczu. Mówiła cicho, radośnie zdziwiona:
- Widzisz?
Zaciągał się dymem, zmęczony i uspokojony, patrzył na wysmukłą dłoń, na drżenie palców, którego nie mogła opanować. I widział. Pozostawiał cholernie dobre wrażenie. Wciąż w niej drgał, choć już go tam nie było. Podobało mu się jak reagowała na niego. Dociskała go tym do dechy i naprawdę dałby się za to skopać.
Jednak zdarzało się, że wyciągała nie tę rękę. Wpatrywał się wtedy w jej prawą dłoń, mrużył oczy i zaraz je odwracał, jakby połysk złotej obrączki boleśnie oślepiał.
- A on? Jakie zostawia wrażenie? – pytał z ironią i przekręcał się na bok.
- Dlaczego to robisz? – mamrotała do jego pleców.
- Nie wiem dlaczego to robię. W końcu wszystko mi jedno, czy on cię pieprzy.
Odwracała go na wznak, wtulała usta w policzek, zaglądała w oczy, pomagała zapomnieć. Coś w nim wtedy pękało. Gdzieś w środku, powyżej żołądka, a poniżej serca, było coraz bardziej miękko, kołysząco, drżąco. Wzruszała go.
Chciał być twardy, naprawdę miał taki zamiar, ale rozklejał się jak baba. Porąbany romantyk!
Odkładał wygasłego peta i zgarniał ją pod siebie.
- Rzuć go w diabły – szeptał – Bądź ze mną.
- Nie umiem od niego odejść.
- Nie masz w życiu czegoś, co jest ważniejsze od niego?
- Boże, wiem, wszystko wiem. Nie umiem. Nie umiem się zebrać.
- Dajesz sobie przyzwolenie na kłamstwo – tłumaczył
- Nie, nie! To nie tak!
- A jak? Wybierasz święty spokój w domu?
- Jezu! Czepiasz się.
To „czepiasz się” odbierał czasami jak policzek. Czuł niemal fizyczny ból i miał ochotę posunąć ją, jak dziwkę. Dziwkę, którą nigdy dla niego nie była i nie będzie.
W myślach wyciągał nóż wyglądający jak sama śmierć i robił cięcie na jej mężu. Nienawidził go. Nie miał pojęcia na czym ten frajer śpi z jego kobietą, nie chciał wiedzieć. Ale czasami, zanim zasnął, wyobrażał ją sobie nago na szerokim łóżku, na pościeli w słodkie truskawki. Widział, jak tamten wsuwa w nią palce. Słyszał jak ona pojękuje i mruczy. I od tego myślenia dostawał świra.
Wtedy nie spał do rana. W cholerę z tym! – myślał. Zazdrość, a właściwie męska głupota! Zidiociały, bezsenny facet, który ma problem z kochanką. Rzuć ją, albo zmuś, żeby ona rzuciła męża - ciskał się w myślach.
Ale tęsknił do niej aż do bólu już w chwilę potem , gdy wychodząc zamykała drzwi. I kiedy przychodziła, to znowu, pieprzony, pięćdziesiąty któryś tam raz z rzędu było okej. Kolejny, pieprzony raz miękły w nim wszystkie wnętrzności.
Wpadała do niego dwa razy w tygodniu, zwykle w środę i piątek, kiedy jej mąż miał dyżur w szpitalu. Zwijała się przed północą gubiąc swój zapach na puchowej poduszce i na miękkim ręczniku w łazience.
Czasem wyglądał za nią oknem. Patrzył na rozświetlone wnętrze czarnej taksówki ruszającej w dół ulicy. W środku tego światła była kobieta, którą kochał. Po chwili wnętrze auta ciemniało, czerwony odblask świateł pozycyjnych oddalał się coraz bardziej, a ona umykała w czerń nocy do faceta, którego nienawidził.
Przypalał papierosa i wściekle zaciskał pięść na jej nieobecności.
- Kurwa! Dlaczego się na to godzę? - mamrotał do siebie.
Ale wiedział, że „godzić się”, to nie są właściwe słowa dla miłości. Miłość się daje, zdobywa, dostaje. I nie ma to nic wspólnego z godzeniem się na cokolwiek.
A potem liczył dni. Jeszcze tylko ten weekend, ten poniedziałek i wtorek.
W środę, kiedy się kochali, nagle zadzwonił telefon. Zapomniała wyłączyć. Poruszyli się ze strachem, choć przecież nic naprawdę złego nie mogło im się tam przytrafić. Zrobiła pod nim gwałtowny ruch , ale nie odebrała. Westchnęła cicho, niecierpliwie i mocno wtuliła się w jego ciało. Aparat rozdzwonił się jeszcze raz, gdy siedziała na nim z odchyloną w tył głową. Nie zareagowała, nie przestała kołysać biodrami. Zadrgał pod nią w takt melodii dzwonka telefonu. Popatrzyła na niego przepraszająco, uśmiechnęła się nieznacznie.
Potem, gdy był w łazience, słyszał, że oddzwania. Tłumaczyła tamtemu, że wyskoczyła do apteki po podpaski i nie wzięła telefonu.
Kręcił głową z niedowierzaniem, nie dawał wiary, że to naprawdę dzieje się w jego życiu. Zamykał oczy, wydawało mu się, że to jego pieprznięta wyobraźnia.
- Czy ty odróżniasz miłość od pożądania? – zapytał, kiedy stała gotowa do wyjścia.
- Tak.
- To czym jestem dla ciebie?
- Miłością.
- A co z pożądaniem? Z namiętnością?
- Miłość jest wszystkim.
- Banał.
- Banalna prawda.
- A pożądanie?
- Jest tylko pożądaniem. Bez uczuć – niczym. Albo raczej czymś przez niedługą chwilę. Wypala się, jak świeca. Kilka spotkań i nuda.
- A czym jest ten twój palant?
- Nie mów tak o nim. Nie znasz go.
- Też go kochasz ?
- Kocham ciebie.
- To odejdź od niego.
- Nie mogę.
- Jestem pewien, że możesz!
Przez długą chwilę patrzyła na niego zranionymi oczami. Chwyciła torebkę z krokodylej skóry i wybiegła z mieszkania.
Potem znów liczył dni. W piątek był upał. Skotłowany, czarny koc spływał z kanapy, spocone powietrze stało w miejscu. Jej plecy były wilgotne, miękkie, bardzo kobiece. Jęknął i wyciągnął się na nich jak struna. Lepki, gęsty seks. Emocje dopalone do końca.
Nie wróciła z łazienki na kanapę. Ubrała się pospiesznie w najpiękniejszą sukienkę w kwiaty. Podał jej kieliszek czerwonego wina. Uśmiechnęła się smutno, zamyślona, odległa. Gładziła palcami kieliszek , myśli uciekły w wewnętrzny świat.
- Kurwa! - pomyślał - Żona jakiegoś dupka siedzi przede mną zupełnie nieobecna! Zastanawiał się o czym myślała. Zastanawiał się do czego jest zdolna. Co ją trzyma przy tamtym? Co ma do stracenia?
Skręcało go, trzaskało po trzewiach. Dawał z siebie wszystko, ale nie wiedział, czy w zamian dostaje to samo.
- Gdzie jesteś? – zapytał cicho, żeby jej nie spłoszyć.
Ale nie słyszała. Westchnął.
Wreszcie się ocknęła, palcem wskazującym odsunęła z czoła pasemko włosów. A potem parzyła na niego, jakby zadawała sobie jakieś pytanie.
- Co ci jest? – mruknął speszony.
- Nic.
- Przecież widzę.
- Nic. To tylko nastrój.
Zacisnęła drobne dłonie, przywarła policzkiem do jego koszuli.
- Przed czym się chcesz schować? – przytulił twarz do jej karku.
Nie odpowiedziała, bo nie potrzebował odpowiedzi. Był w tym pogrążony razem z nią.
- Muszę już iść – mruknęła z rezygnacją.
- Zmykaj do domu. Masz chyba dzisiaj dość.
- Mam.
Śmiesznie zmarszczyła do niego nos, a potem uśmiechnęła się leciutko. Jest fantastyczna, pomyślał. Taka była.
Niekiedy spotykali się na mieście, pili razem espresso w barze za rogiem, rozmawiali, śmieli się, milczeli, gapili na przechodniów, wykłócali o głupstwa. Patrzyli na siebie wzrokiem, który mówił, że wiedzą, jak to wie kobieta i mężczyzna, że wystarczy, żeby znaleźli się sami w jakimkolwiek miejscu. A kiedy właściciel zapalał czerwony neon z napisem „Red caffee”, zbierali się pospieszenie do domu. Szła obok stukając czarnymi obcasami. Trzymał ją mocno za rękę i było prawie, jak: „tak już będzie zawsze”. Prawie.
Potem, gdy leżeli na kanapie zmęczeni, wyluzowani, znowu dopadł go jej mąż.
- Kiedy w końcu on się dowie? – rzucił mimochodem.
- Powiedziałabym mu, ale on może się na ciebie wściec – zażartowała.
Odbiło się to od jego poczucia humoru.
- Jest w tym lepszy ode mnie? – gorzki, ironiczny uśmiech wykrzywił mu usta.
- Daj spokój – poprosiła i zaraz wybuchła.
- Dlaczego mnie tak traktujesz? Dlaczego to robisz? – stanęła przed nim naga, zagniewana.
- Dlaczego? Ponieważ za każdym razem kiedy jestem z tobą, winię cię za to, że jesteś z kimś innym.
- Jestem z tobą! Nie chcę niczego więcej.
Czarna mascara ściekała z rzęs na resztki truskawkowej szminki. Płakała. Zmieszało go to. Nie czuł się winny, lecz zwyczajnie zmieszany i zgubił gdzieś swoją niezachwianą twardość.
Pospiesznie ubierała się, nerwowo poprawiała makijaż. Wybiegła trzaskając drzwiami, demonstrując jak bardzo jest wkurzona. Złapał ją na korytarzu. Winda zgrzytnęła, stęknęła, rzuciła bladoczerwone światło na policzek z czarnymi plamami od tuszu.
Objął ją. Wytarła nos w jego t-shirt, mocno wciskając w niego głowę.
Potem pierwszy raz została do rana. Płakała jeszcze chwilę w puchową poduszkę. Przycichła, uspokoiła się, gdy wsunął dłoń między jej uda.
- Wiem, że dla ciebie muszę być po prostu niczym – jęknęła
- Nie myślmy więcej o tym – szepnął dobrotliwie – To nie tak.
Długo nie mógł zasnąć i bardzo nie chciał zasnąć. Patrzył, jak unosiły się jej piersi kiedy oddychała. Przez moment krążyła w jego czaszce myśl, jakie kłamstwo usłyszy jutro jej mąż, ale właściwie miał to głęboko gdzieś.
Na drzwiach czarnej szafy dyndała otwarta torebka z krokodylej skóry. Jej wnętrze uśmiechało się szerokim, krokodylim uśmiechem.
...

Nienawidził siebie za to, ale po prostu nie potrafił sobie poradzić z tym problemem, ze sobą, z nimi. Zadręczał się myślami o jej mężu. Oczami wyobraźni widział, jak on wsuwa w nią język, jak kładzie rękę u nasady jej pośladków i powoli przesuwa dłoń w dół i pod sukienkę. Widział, jak ona rozgrzewa się pod nim, jak on drga w niej przez kilka sekund, jak leżą potem spleceni i cisi. Zastanawiał się, czy była przy tamtym bardziej chętna, czy bardziej namiętna, czy wiła się pod nim, czy jej oczy były błagalne, potem patrzące z wdzięcznością. Rany szarpane, cholera! Rozdrapywał własne wnętrzności.
I tęsknił do niej. Nawet nie chodziło mu o pieprzenie, jak o to, żeby była.
Któregoś dnia pojechał za miasto, zwyczajnie, po zakupy. Wysiadł z auta i ich zobaczył. Szli do supermarketu. On za nimi. Zatrząsł się od emocji: radości na jej widok, nienawiści do niego, bezsilności. Po prostu „walnęło” nim. Zatrzymał się i czekał aż odejdą. I wtedy ona odwróciła się do niego z truskawkowym uśmiechem. Dyskretnie pokazała palcami, żeby zaczekał, że zaraz podejdzie. Nie chciał czekać. Nawet nie przyjrzał się jej mężowi. Zapamiętał tylko jej głowę na ramieniu czarnej, skórzanej marynarki, na tle której leciutko wydymały się czerwone usta.
W środę, a może w piątek, były jej trzydzieste czwarte urodziny. Kupił kiczowaty bukiet czerwonych róż – trzydzieści pięć sztuk, jedna za wspólny rok.
Było blisko, śmiało, czule. Ciepłe fale uderzające w podbrzusza, drżenie wtulone w jej szyję, truskawkowy smak w ustach.
- Co dalej? Co z nami? – zapytał, gdy wznieśli toast szampanem – Nic nie planujesz? Niczego nie chcesz zmienić?
- Jest mi z tobą dobrze. Najlepiej. – mruknęła zagryzając czarną oliwką.
Oboje wiedzieli, że nie odpowiedziała na zadane pytania.
Potem szepnęła, że bukiet jest piękny, że dziękuje. Powiedziała, że nie zabierze go do domu, że nie może. Powiedziała, że to nawet dobrze, bo czerwone kwiaty pięknie wyglądają na tle czarnej, gdańskiej szafy. Powiedziała, że kiedy przyjdzie do niego w środę czy w piątek, to zmieni wodę w wazonie. Powiedziała:
- Wiem, że rozumiesz.
Potem nie powiedziała nic. Zamilkła przestraszona jego milczeniem.
Poczuł w gardle dziwny skurcz, zaklął w duchu. Tego wieczoru postanowił skończyć z tym wszystkim ostatecznie.
- Zostawmy to. Zakończmy.
Ton jego głosu szorstki, ochrypły, potęgował wrażenie brutalności. Był w tym głosie cień litościwej pogardy dla nich, że tkwią w tym oboje po uszy.
- Teraz idź – dodał – Już idź i nic nie mów.
Nie patrzyła na niego. Jakby bała się, że jeszcze coś powie i zniszczy to wszystko, co w nich trwało. Wychodziła z mieszkania szurając obcasami, ostrożnie, lękliwie. Na dywanie mignęła smuga cienia od jej smutnych, czarnych pantofli.
Na pożegnanie pocałowała go w skroń zostawiając ślad szminki, jak długą, czerwoną bliznę. Ścisnął jej rękę na nie do zobaczenia.
Właściwie spokojne, ciche, mało dramatyczne rozstanie. A co działo się w nim? W niej? Już nawet nie tego wieczoru, ale co będzie rano, każdego następnego dnia, przez kolejne tygodnie?
Nie do uwierzenia była ta konieczność rozstania. Kołatało mu się w głowie, że przesadził, że nie ma takiej opętańczej zazdrości, że nie istnieje. Pomyślał, że jest chyba jakimś cholernym, pieprzonym dupkiem, że zachowuje się, jak kretyn.
Kiedy wyszła, walnął pięścią w czarną szafę. Zaskrzypiała boleśnie a on jękliwie sapnął z wysiłku. Z okna powiał wiatr i zatrzepotał czerwonymi kwiatami w wazonie. Przez chwilę miał wrażenie, że płatki ułożyły się w szkarłatną literę.
I zabolało go to, co pamiętał: taniec ciemnych plamek na tęczówkach, jasne włosy rozsypane na ciepłym kocu, rytmiczny ruch ciała między jej udami, wspólny oddech, wspólny szept. I łzy zmieszane z czarnym tuszem do rzęs, wtedy, pod drzwiami windy. Właściwie, wcale nie miał powodu poczuwać się do odpowiedzialności za te łzy. Przekonywał siebie, że ona wróci do męża, który z łatwością zastąpi jej kochanka. I nie wierzył, by miała w sobie taką łatwość.
Wyprosił ją ze swojego życia, do diabła, dlaczego to zrobił? Właściwie nie potrafił wytłumaczyć nagłej decyzji, myślał, że po prostu nie mógł tego dłużej wytrzymać.
Przeniósł się do kuchni, zaparzył herbatę - przecież nie będzie stał, jak ostatni idiota i gapił się na zamknięte drzwi, na pustkę w mieszkaniu. Przechylił filiżankę i gorący napój sparzył mu język. Skrzywił się wściekle. Zastanowiło go, że dziewczyna dopiero co tu była, dopiero co dokonali miłosnego rytuału setek przytuleń, a on już samotnie, smutno popija gorzką herbatę.
A potem męczył się. Na przykład prawie wcale nie spał. Zawalał sprawy firmy. Rozmyślał. Systematycznie się zalewał. Siadywał wciśnięty w kanapę albo sprzątał pokój, przestawiał lampę, fotel, czy szafkę, szukał dla przedmiotów nowych miejsc. W końcu znów wciskał się w kanapę, nabierając przekonania, że istnieją rzeczy, których zmienić się nie da, że tkwią między ludźmi nieruchomo, jak ogromna, czarna szafa w jego pokoju.



To był piątek. Nie wiedział, co zrobić z piątkiem, nie miał pojęcia, co zrobić z nadchodzącym weekendem, w ogóle nie wiedział, co zrobić ze sobą. Stał boso na parkiecie przed oknem i gapił się na dziób księżyca. Noc była przejrzysta, czarna, jakby zawieszona pod pełnią srebrnego globu.
Kiwał smętnie zmęczoną głową. Naprzeciwko, poniżej okna rytmicznie pulsował czerwony neon. Łup-łup, łup-łup.
Dotknął obolałych skroni, palcami wykonał masaż. Myślał o tym, co jest ważne i o tym, co bez znaczenia. Myślał o tym, co było, co jest, co być może.
Miał czterdzieści trzy lata, a w tym wieku człowiek czuje się już trochę, jak wyładowana w połowie bateria do telefonu. Jest jeszcze czas, jeszcze można korzystać z aparatu, ale trzeba już zacząć myśleć o spłacie rachunku. Nie chciał, żeby spłata była wszystkim, co może teraz zrobić. Chciał jeszcze dokonać paru wyborów.
Poczuł się, jak na kolejnym, tramwajowym przystanku. Na kolanach spakowana torba na przejażdżkę po mieście. I to uczucie niepewności. Nie był pewien, czy ma w torbie to, czego rzeczywiście potrzebuje. Po kolei wyjmował z torby każdą rzecz, rozpakowywał i oglądał, a kiedy od nowa spakował torbę, okazało się, że łatwo się zamyka , nie wybrzusza. Poczuł zaraz, że wie, co ma i czego nie ma, i jakie rzeczy najpotrzebniejsze powinien nabyć w czasie dalszej przejażdżki. Pomyślał, że może nadszedł czas, żeby przestać rozbijać ściany głową. Że może warto poszukać drzwi i lekkim dotknięciem klamki otworzyć je na oścież. Po prostu.
Z upływem czasu, nabrał dystansu do tej całej miłosnej historii. Teraz, kiedy minął niemal rok od ich rozstania, inaczej wszystko oceniał. Czy naprawdę najważniejsze jest to, że ktoś kogoś dotyka? Co znaczy dotyk? Bo, jak się miało elektryzujące spojrzenie kochanych oczu, kiedy się słyszało te słowa: „zawsze i zawsze”, kiedy czuło niepojęte porozumienie dusz, to dotyk, ten cholerny dotyk, to jest naprawdę bardzo mało. Więcej miłości bywa w geście, spojrzeniu, słowie niż w samym dotykaniu. Jest coś większego między ludźmi niż zmysły dotyku.
Czym właściwie jest wierność? Obietnicą, że nie pozwolimy się nikomu dotknąć? Że przed nikim nie staniemy nago? Czy może zapewnieniem, że nigdy nie przestaniemy być dla siebie ważni, że potrafimy się zrozumieć i ochronić miłość także w chwilach, gdy nie jesteśmy blisko siebie ? Że jesteśmy ze sobą nawet wtedy, kiedy ktoś trzeci stoi na tej samej drodze.
Poczuł, że właściwie doszedł nigdzie, i może powinien się odwrócić.
Westchnął, że to życie takie jakieś, że jak kino, cholera! Jego małe kino, leci film. Drugi raz nie obejrzy go wcale. Może czas schylić nieco głowę, żeby przestała rzucać na ekran cień?
Odszedł zwyczajnie od okna. Dopił z kieliszka wódkę, zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko. To była ostatnia wódka, jaką miał w domu i ostatni papieros. Ten wypalony przed chwilą smakował wspaniale, ale znowu czuł głód nikotyny. I głód ciała.
- Cholera – zamamrotał pod nosem – trzeba czegoś szukać, trzeba czegoś więcej, by obejrzeć ten film z przyjemnością.
Nałożył na tyłek spodnie, wskoczył w koszulę i buty. Spojrzał w okno, pokazał księżycowi, żeby się odwalił, i poszedł. W stronę ludzi.



Na drzwiach wisiał plakat z czarnym autem na jezdni i napisem : „Nie daj się zabić” . Ten sam bar, co tydzień temu. Siedział na tyłku z ręką w kieszeni spodni. Na czarnym blacie szklanka whisky. Sięgnął dłonią i wypił duży łyk, w sposób, w jaki piją ludzie przyzwyczajeni do alkoholu.
Rozejrzał się i zarejestrował – kilkanaście osób pogrążonych w bluesie z płyt kompaktowych, w powietrzu zapach alkoholu, dymu papierosowego, podrobionych perfum i pragnień. Względny spokój, który nie pomaga. Nie jemu. Brakuje tylko, żeby ktoś rozniecił ogień.
Podniósł szklankę i opróżnił ją jednym haustem. Kostki lodu zagrzechotały mroźnie.
Pod oknem stary z brodą sączył piwo, jak siebie. Walczył o chwilę zapomnienia. Obok dwie dziewczyny z urodą, która skończy się nad ranem, wraz z ostatnim kieliszkiem. Jedna w bluzeczce w czarne róże, z obietnicą w oczach: „zakocham się w tobie dziś, a jutro już odpłynę za kimś innym”. I para pochłonięta sobą – ona okrągła, z wielkim biustem, on młody, podniecony, z twarzą czerwoną. Rozpuszczają emocje w alkoholu. Duży biust wylewa się na stolik, pełznie do młodego, szuka z nadzieją kontaktu z męskim pierwiastkiem. I kolebie się na boki, jak jej życie, które widać na twarzy.
Na środku małego parkietu ona. W czarnej, krótkiej sukience. Z filiżanką w ręku, jak z wielkim ciężarem, niosła swoją kobiecość. Nie ładna, ale piekielnie zgrabna. Mała czarna, pomyślał. Czarna i kobieca. Naprawdę niezły okaz. Na filiżance odbijały się czerwone paznokcie, jak krople truskawkowego soku.
Pomyślał, że potrzebuje spokoju i kobiecej kobiety, nawet najgłupszej, inaczej zwariuje na planie tego filmu.
Kiwnął na barmana.
- Tak, jeszcze raz to samo.
Czarna Sukienka usiadła niedaleko. W jej oczach odbijały się punkciki czerwonego światła rozsiane po suficie nad barem. Źrenice zwęziły się. Były czarne, jak węgiel.
- Chce pani posłuchać, jak płacze dorosły mężczyzna? – zagadał bezpardonowo.
- Zwariował pan?
- Tak.
Odwróciła się plecami. Miała ładny kark.
- Ejże! – zawołał – ludzie powinni się ze sobą kontaktować, bo to dobrze im służy. A ja jestem dziś nieswój.
Wzruszyła ramionami. Zamówiła Sierra Margaritę.
- Nie będę mówił do siebie w barze – zamamrotał do jej pleców.
Rozległ się przytłumiony dzwonek telefonu. Czarna Sukienka wyjęła aparat z torebki. Nie słyszał o czym rozmawiała, ale widział jak powoli garbią jej się plecy.
- Chciał pan gadać, to gadajmy – odwróciła się do niego niespodziewanie, gdy skończyła rozmowę.
- Nie przyjdzie ?
- Nie.
- Pani pogrążona, oczywiście?
- Jestem.
- Pani popatrzy na ludzi – oni też są. Duszą tu swoje „cholerajasna”
- A pan?
- Mnie gdzieś się zapodziały gwiazdy, zapomniałem usnąć. Zresztą poduszka uwiera.
- Czasami, wie pan? Mam ochotę walić w nią pięściami.
- Albo kamieniami. Za karę, że pusta.
- Mnie by się ulga przydała. Promocyjny upust. Nie chcę kamieniować prawdy. Ona pana rzuciła?
- Gorzej. Ja ją. Pożegnałem, a teraz mam ochotę pożegnać wszystkich ludzi, uwierzy pani? Nie ma na to lekarstwa. To silniejsze od whisky.
- Ale są proszki. Też zwyczajne rozstanie. Odejście. Każdy kończy na odchodzeniu. Miłość też.
- Jestem przywiązany do życia. Ostatecznie mogę być wariat, ale nie samobójca. Gdybym tak mógł o wszystkim zapomnieć… Wyczuwam ją nawet w zapachu ubrań.
- No i co?
- No i nic. Na razie żyję – zaśmiał się krótko - Ale jestem zupełnie sobie obojętny.
- To pięknie!
- No, proszę. Niech mi pani wytłumaczy, co w tym pięknego?
- Cóż! Prawdziwe życie.
- Prawdziwe? A co tu jest prawdziwego? Naga rozpacz i nic więcej.
- Pan, proszę pana, to za dużo pije. Już trzecia szklaneczka.
- Wiem. Tylko, co z tego, kiedy taka szklanka, proszę pani, do połowy pusta. Pusta, widzi pani? Pani myśli, że łatwo tak wyciągać z siebie wnętrzności? Że nie boli?
- Szok pourazowy, co?
- Brednie pourazowe.
- Ledwie taki coś poczuje, a już nie wie, co mówi i nie wie, co z tym zrobić.
- A co można zrobić?
- Zależy. Można odpuścić sobie.
- Naprawdę sądzi pani, że można, ot tak sobie, wybrać odpuszczenie?
- Ja nie popełniłam grzechu porzucenia miłości. Źle panu z nią było? Nie kochała pana.
- No, świetnie mi, kurwa, było. Nie licząc końca. Nigdy się nie męczyłem aż tak.
- Męczy się pan w tym barze.
- Ja się tu znieczulam. Mam kurewsko piękne marzenia, poukładam je. Doprowadzę życie do porządku, tylko spokoju mi trzeba. Wyciszenia. Muszę to przepić, przeczekać.
- Wie pan? Ja jestem przegraną marzycielką. Miłość się mnie nie trzyma.
- A ja? Chciałem pójść z nią do kina, do bistro, wieczorem wracać z nią do domu, jak to robią ludzie. Pokłócić się o coś, pogodzić. Ona brałaby babską prasę do wanny, ja umyłbym jej plecy. Takie miałem marzenia. Wierzyłem przez chwilę, że w końcu kupimy stół, lodówkę, że wspólnie będziemy jadać śniadania.
Czknął lekko i powiedział przepraszam.
- Nie może pan tu tak siedzieć i pić.
- Dlaczego nie mogę?
- Bo chyba ma pan dość. Pora do domu.
- Dlaczego?
- Bo wszystko ma swój koniec.
- I początek.
- Yhym.
- Tylko czasem, cholera, nie warto zaczynać, a potem kończyć.
- Zdaje się, że skończył pan z tym, co końca nie miało. Dlaczego? Nie wiem.
- Nie wie pani? Może inna nie byłaby do tego zdolna, ale ona? Ona znosiła dwóch facetów na podbrzuszu.
- Mogłam się domyślić. Pan, to ten trzeci.
- Znosiła! Dwóch znajomych z jednego podbrzusza. Bliskich, choć nigdy się nie poznali. Ja mu zazdroszczę nawet.
- Że ona do niego wracała ?
- Tak, ale i tego, że on nie wiedział, nie wie. Nie wie o mnie, nic go nie pali w środku.
- To, że nie wie, nie oznacza, że problem nie istnieje. Co pan tak chmury wyżyma na siebie?
- Pani rozumie, że o miłość tu chodzi?
- Tak. Ale to nie jest film tylko życie. Przechodzi.
- Ktoś jednak pisze te scenariusze.
- Sami piszemy.
- Ejże, wstaję rano, owszem piszę, ale potem… trach! I los scenariusz zmienia. Życie jest, jak otwieranie drzwi - nigdy nie wiesz, co za nimi znajdziesz. Niewiele trzeba, żeby ze snów została chwilka.
- Może to Bóg czuwa?
- I kopie człowieka nie żałując nogi? Może. Może chce uratować z ludzi, co się da?
- Ja to bym chciała, żeby ktoś mnie tak kochał, jak pan.
- A ja bym się modlił, żeby pani mnie nie kochała. Źle żyć z obłąkanym sercem. Ono bije nie dla mnie. Przyzna pani, że to obłęd.
- No, proszę! Obłęd! - zaśmiała się krótko - a potem facetowi miłość przechodzi. Wypala ją codzienność.
- Więc w miłości trzeba unikać codzienności.
- Pan to umie?
- Mam z tego czarny pas – zaśmiał się z ironią - i pewnego dnia uzmysłowiłem sobie, że nie mam po co wracać do domu. Niecodzienne, co?
- Eee, zawsze można wrócić.
-No, to co? Pora składać strofy moje werterowskie. Pójdziemy do mnie? Mam świetną herbatę Madras.
- Nie.
- Nie- tak?
- Nie-nie.
- Pani się wzbrania? Nie chce pani do nieba? – zażartował
- Niebo jest w niebie.
- I stamtąd się nam przyglądają. Życzliwie. Więc tak?
- Nie.
Położył rękę na jej udzie, posunął wyżej.
- Robię naprawdę dobrą herbatę. Więc tak?
- Tak.



Szeroko otworzył okno na rozgwieżdżone niebo. W oddali usłyszeli sygnał karetki pogotowia.
- Cholera! – pomyślał – pewnie czyjeś serce w potrzebie.
Poczuł się zdołowany, nieszczęśliwy. Wypita whisky rozgrzewała go i budziła uczucia, na przykład głuchą tęsknotę.
O herbacie nie wspominali. Wyszła z łazienki naga. Była taka, jaką obiecywała obcisła , czarna sukienka. Wziął ją w milczeniu, bez pieszczot, jakby na wdechu pierwszej oznaki podniecenia. Nawet mu nie zależało, żeby wyrwać z jej ust jakiś pomruk zadowolenia. Dla odprężenia jedynie. Po prostu tak się stało.
- Nie było tak, jak myślałeś? – zapytała przejęta.
- To nie twoja wina. Nie myśl o tym – odpowiedział zmęczonym głosem – Nie twój problem, tylko mój.
Po tamtym rozstaniu miał kilka kobiet. Właściwie po to, żeby zapomnieć, żeby uciec. Ale bezwiednie szukał dziewczyny o truskawkowym smaku w każdej napotkanej kobiecie. Dziś też nie znalazł.
Już nie odezwał się. Leżeć obok kobiety, spać - tego chciał. I tak zrobił. Filiżanka snu. Mało do brzasku, ale konieczne.
Ledwie świtało, kiedy Czarna Sukienka zajrzała do łazienki. Brał prysznic. Uśmiechnęła się zalotnie.
- Ejże, przystojniaku! – zawołała wesoło – mogłabym cię pokochać!
Szum wody zagłuszył jej słowa.
- Nie teraz! – krzyknął do niej i zanurkował głową w strumieniu.
Wycofała się, nagle stremowana.
Wyszedł z łazienki bez ubrania, niewiele sobie robiąc z bezwstydu nagiego ciała. Zaparzył espresso. Zrobił grzanki z truskawkowym dżemem. Zapachniało, jak co dzień.
Za oknem nadchodził kolejny dzień, powoli budziło się miasto. Towarzyszyła temu fuzja rozmaitych brzmień, miejski jazz - huk ruszającego samochodu, który spłoszył gołębie, stukot obcasów na ulicy, pokasływanie sąsiada na balkonie, jakaś rozdygotana ciężarówka.
- Powinniśmy to kiedyś powtórzyć – powiedziała Czarna Sukienka.
Wyjrzeli przez okno. Dołem przejeżdżał czerwony autobus bez numeru. Z nikąd do nikąd.
Poruszyła się niespokojnie, dotknęła ręką piersi, skubnęła materiał, jakby sukienka zrobiła się niewygodna, za mała i szorstka.
- Nie zapomnę cię – skłamał.
- Żadne to pocieszenie – żachnęła się – żadne. Wolałabym odejść z nadzieją na kolejne, spotkanie niż z pewnością na wieczną pamięć.
Zrobiło mu się smutno. Pomyślał o nagiej skórze Czarnej Sukienki, o dotyku ustami jej porowatości, o smaku i miękkości ciała, o drganiu. Czekał na iskrę przyjemności, którą powinien poczuć na myśl. Nie czuł nic.
- Wiesz? Zdradziłam kogoś z tobą – dodała nie wiadomo po co.
- Właściwie… ja też – zamamrotał.
I wykrzywił usta w jakiejś parodii uśmiechu.



W następny piątek pił wódkę z najlepszym kumplem. Siedzieli w knajpie późno w nocy i patrzyli w kieliszki. Z premedytacją zamówili kolejną butelkę. Mieli przekrwione od niewyspania oczy i nieogolone twarze. Trochę ospali, odczuwający w głowie szum alkoholu, rozejrzeli się po słabo oświetlonej sali.
- Jaka ona jest, ta twoja żona? – zamamrotał do kumpla.
- Ładna.
- No, ale wiesz, tak ogólnie. Jaka?
- Ładna.
- I nic? Nic więcej?
- Nic. Jest ładna i nic więcej.
Odwrócił wzrok i cicho kaszlnął. Poczuł dla kumpla odrobinę współczucia.
- Nie idzie wam, co?
- To jest tak: niby wszystko na swoim miejscu - stół, przy którym milczymy, łóżko całkiem wygodne do nawyku, ale wszędzie dzieli nas odległość, jakaś pieprzona, cienka, czarna linia – od niej do mnie, czy odwrotnie. Mamy w domu udane „każdysobisko”.
- Zasrane to życie. Tobie potrzebna dziewczyna, która wie czego chce i umie normalnie żyć. Która powie coś mądrego, przygarnie, da ci pewność. Rozumiesz? Pewność! Pal sześć czy ładna. Weź, wypijmy.
Stuknęli się kieliszkami, wypili. Zapalili po papierosie.
Z głośników sączyła się cicha, spokojna muzyka. W rogu sali znalazła swoje miejsce jakaś zakochana para. Tańczyli, brali się w ramiona. Czerwone światło małego reflektorka dodawało ciałom ognia.
- A jaka jest twoja kobieta? – rzucił kumpel i zaciągnął się mocno dymem, po czym wydmuchał go wprost na papierosa. Żar zapłonął mocniej, żywiej, czerwień zaiskrzyła.
Podparli głowy na dłoniach, nie patrzyli w oczy.
- Moja? - zapytał siebie – Moja jest... Wiesz, bez niej nic nie ma sensu. Dom, firma, życie. Nic.
Zamilkł na chwilę i ściszając głos dodał:
- Właściwie nie moja, rozstaliśmy się. Cholera! Dlaczego ją wybrałem, skoro była związana z kimś innym?
- Trzeba przyznać, że łatwo dajemy się skusić czymś, do czego mamy ograniczony dostęp. To nas kręci.
- A ironia losu daje nam za to popalić. W dodatku im więcej ran, tym lepiej? – wzruszył ramionami i zaśmiał się sarkastycznie - Porąbane to życie.
- Wiesz, sprawy mogą być proste – oznajmił kumpel - Wystarczy sobie odpuścić.
- Odpuścić? Nie mów, że odpuszczanie jest łatwe. Nie umiem odpuścić. Mam ją za skórą, rozumiesz?
- To walcz. Nie niszcz okazji. Reguły gry są nieubłagane, więc powiedz sobie – już! – i popchnij się w plecy do przodu.
- Żeby to było wiadomo, jak zagrać, żeby wygrać.
- I kto będzie właściwy na całe życie.
- Kurwa! Tylko Bóg zna całą tę historię, zna scenariusz do końca.
- Po co ci taka dogłębna wiedza? Chyba masz odwagę podjąć decyzję z kim sypiać?
- Nie chodzi wyłącznie o seks. Sam wiesz. Ona jest więcej warta niż sobie wyobrażasz.
- Taaa...
Powędrowali spojrzeniem w róg sali. Dziewczyna zarzuciła chłopakowi ręce na szyję i oparła głowę na ramieniu. Wtuleni, kołysali się w takt nastrojowego rytmu, nie widząc wokół świata.
Poczuli się fatalnie w okolicy tej pary, czulącej się do siebie. Było im nieswojo na myśl o tym, że on mówi do niej po imieniu, że intymnie szepcze i że ona ociera się o niego miękkimi krągłościami, uruchamiając pokłady ciepła.
- Ludzie się zakochują, co? Należą do siebie – mruknął do kumpla, wpatrując się w tańczących.
- Może to okazja, żeby być szczęśliwym?
Przenieśli wzrok na bar, za którym znudzony barman wycierał kufle. Za nim, na półkach, błyskały rozświetlone przez halogen butelki. Obok, brak ciepła odbijał się w lustrze.
- A ty? – zapytał kumpla.
- Ja się przestałem kochać. Tobie nie odradzam, zawsze warto przeżyć ten trans, najlepiej coś najgłębszego.
- Jasne! Przychodzi ktoś i wszystko zmienia, wywraca ci poukładane życie do góry nogami. A ty, że co? Że szczęście? Jedyna okazja?
- Raczej. Bo stan, w którym nie możemy przyjść do siebie, jest czymś najlepszym, co może się nam przytrafić – kumpel roześmiał się głośno.
- Ale nic za darmo. Zawsze boli?
- Reguły są nieubłagane – powtórzył kumpel.
Westchnął zrezygnowany, ale poczuł się lepiej. Był pewien, że to alkohol znieczulił go od środka.
Kumpel rozejrzał się po knajpie.
- Może odprowadzimy do domu jakąś laskę? – zapytał bez przekonania.
- Daj spokój. Dziewczyny, które się nam podobają już dawno śpią.
I klepnął kumpla po łopatce.
- A moja, w dodatku nie śpi sama – pomyślał z sarkazmem, ale zaraz się za ten sarkazm zganił.
Rano kac zżerał mu mózg. Kiedy zamykał oczy, udręka zaczynała się od nowa.




W środę się zdecydował. Na klawiaturze telefonu kciukiem wystukał tekst. Napisał wiadomość: „Nie umiem bez ciebie żyć”. Wysłał, i szybko dotknął otwartą dłonią ściany. Była uspokajająco zimna. Skupił się na nieznośnym czekaniu, denerwował się.
Po niedługiej chwili poczuł wibrację. Coś dziwnie przyjemnego. To był telefon w kieszeni spodni, i zaraz usłyszał sygnał. Oddzwaniała.
- Też cię kocham – szepnęła do ucha.
Przyszło mu na myśl, że nie widzieli się tak długo, a ona nie powiedziała nawet „dzień dobry”. Pomyślał, że przecież zwykle nie mówiła „dzień dobry”, wychodząc z założenia, że słowa są zbędne w chwili, kiedy oboje myślą o tym samym.
Zawiesił głos, niepewny, czy faktycznie chce jej opowiedzieć, jak bardzo tęsknił. Pomyślał, że przecież może to zrobić kiedy indziej.
A potem się rozłączyli - jak starzy, dobrzy kochankowie, którzy wrócili z dalekiej podróży.
-Cholera! Jak w tandetnym, tanim romansidle! – pomyślał ubawiony – Jak w kurewskim melodramacie! Życie jest wyjątkowo tanią produkcją.
I powiedział głośno, już całkiem innym głosem – spokojnym, kojącym, filmowym.
- Zestarzeję się w tym galopie za tobą. Bo nie mam od ciebie odwrotu.
Pod powiekami zamigotał połysk gładkiej skóry, poczuł zapach truskawek. Pragnął jej ust, szyi, uszu, i miękkości jej sweterka, pragnął ogarnąć ją, zamknąć w sobie.
- I co dalej? – zapytał w duchu.
Dalej? Mniej zachłannie. Po prostu.
Nie miał kłopotu z zaśnięciem, powieki opadły niczym kurtyna. Zasnął lekko, jak zasypiają szczęśliwcy.



Przeciągnął się i podszedł do okna. Słońce zachodziło na czerwono, niebo było czyste. Pomyślał z rozrzewnieniem, że załapał jakiś sens, albo przynajmniej duży jego kawałek.
Naprawdę dobrze jest obudzić się we własnym domu i z przyjemnością uświadomić sobie, że jest coś, czego zmienić się nie da. Że człowiek czasem ucieka, ale niekoniecznie na zawsze. Bo czasem się udaje wyjść poza uciekanie i przełamać odwieczne pragnienie poczucia bezpieczeństwa.
Obserwował uliczny ruch. Patrzył na okna przeciwległych domów. Wszędzie ludzie. Ziarenka piasku. Stan przejściowy między tym , co było kamieniem i tym, co kamieniem będzie.
Miasto zasypane ludźmi – pomiędzy ścianami domów, między pojazdami, bilbordami, kępami zieleni. Zbiorowe śmiechy, płacze, modlitwy.
Za szybami okien coś się dzieje, ktoś płacze, wrzeszczy, pęka ze śmiechu, klnie, albo wykrzykuje swoje szczęście. W samochodzie jakaś para uprawia seks, gdzieś w bramie ktoś kogoś sprał. Ktoś ma dość - łyka lekarstwo na miłość bez wzajemności. Jakaś dziewczyna próbuje zrobić wrażenie, pochylona staruszka modli się pod krzyżem. Przed sklepem spożywczym upadł pijany sąsiad.
Szukamy tego, co powoduje cierpienie. I boimy się. Całe życie boimy się bólu. A wszystko, co się nam przydarza, przydarza się dlatego, że boimy się bólu.
Na dole, z taksówki wysiadła dziewczyna w czerwonej sukience. Była bardzo ładna, bardzo długonoga i bardzo uśmiechnięta. Była zbyt wyjątkowa, by wyglądać, jak inne.
Podniósł głowę i wystawił twarz na wieczorne słońce. Poczuł, jak wpełza w niego ciepło. I potem, że to ciepło zmienia się w ogień.
Szła do niego.


.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ella_hagar dnia Sob 20:53, 29 Sie 2015, w całości zmieniany 9 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.amarylis.fora.pl Strona Główna -> ella_hagar Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
Appalachia Theme © 2002 Droshi's Island