Forum www.amarylis.fora.pl Strona Główna
Home - FAQ - Szukaj - Użytkownicy - Grupy - Galerie - Rejestracja - Profil - Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości - Zaloguj
Długie jak czort,ale moze dacie radę:);)

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.amarylis.fora.pl Strona Główna -> NOWA PROZA
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Shibbi




Dołączył: 30 Sty 2009
Posty: 413
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 23:16, 28 Wrz 2009    Temat postu: Długie jak czort,ale moze dacie radę:);)

tylko za rzadko o tym mówię ...




Jak to jest, że niektórzy przeżyją życie nie rozróżniając gardła od krtani i świat się nie kończy, a ja nie dość, że orientuję się w tym przełykowo – oddechowym świecie, to mam z nim wielkie kłopoty. Kiedyś sezonowe chrypki prześladowały mnie często, ale mało mnie interesowała ich przyczyna, a już broń Bóg leczenie. Dziś z najmniejszą anomalią pędzę do lekarza bez względu na pogodę. I choć moja krtań od półtora roku miesiąc w miesiąc jest pod czujnym okiem geniusza otolaryngologii, to ostatnie kłopoty z oddychaniem każą mi znowu pędzić w wiadomym kierunku.
Nigdy nie byłam przewrażliwiona na punkcie swojego zdrowia, ale od pamiętnego lipca 2004r, kiedy to, po raz pierwszy w życiu zaufałam lekarzowi pozwalając na użycie skalpela, wiem, że drwinki można sobie robić ewentualnie z kałuży, a i to w bezpiecznej odległości. Natomiast wszelkie śmieszne chrypki - którym ongiś pomagał zwykły szalik - dzisiaj trzeba traktować poważnie. Już raz, usunięto mi nowotworowego gościa z krtani i szarmancko wypadałoby, aby przestał mnie nachodzić, tym bardziej, że jestem kobietą. Ale czy on to uszanuje? Takie podłe czasy nastały.
Mimo dwudziesto stopniowego mrozu jadę do Krakowa. W przychodni tłum, jak na pielgrzymce - znaczy, nie tylko mnie gardło boli! – myślę. Może jakaś epidemia zaszalała, o której nic nie wiem? Ta myśl mi się podoba i staram się trzymać jej kurczowo. Zarejestrowana, idę pod drzwi gabinetu, gdzie ilość chętnych do badania wskazuje na rychłą konferencję plenarną pątników. Mnie się nie śpieszy - w przeciwieństwie do ostatniego pobytu, kiedy to czekając, zademonstrowałam wszystkie tiki nerwowe, łącznie ze skomplikowanym przebieraniem nogami. Poczekam. Chora aż tak nie jestem, a to, co mi dolega, to pewnie jakieś bądź co! Z przyjemnością poczekam.
Na wszelki wypadek uruchamiam już wszystkie samoobronne mechanizmy, jakimi dysponuję, a ładunki samouzdrowienia stawiam w gotowości bojowej. Pomimo, że świadomość informuje o tym, że wszystko tu jest zakańczalne, czujniki mojej witalności nastawiam na maksimum. Nie grają mi co prawda larum – ale na wszelki nagły wypadek, kto ma pszczoły ten ma miód – jak to powiadają. Zbieram zatem każde czułe spojrzenie, słowa, gesty i dobre myśli o mnie upychając je w sobie, jak najcenniejsze skarby.
Z przeczytanych kartek książki nie pamiętam ani słowa, za to ciepłe spojrzenie lekarza zapraszające do gabinetu przywraca mi życie, zdrowie i optymizm górnika, który po tąpnięciu słyszy ekipę ratunkową.

 Coś mnie dusi panie doktorze – określam dolegliwość zasiadając na dobrze mi znanym metalowym taborecie w zielonym pokrowcu.
Owinięty w gazik język już jest na brodzie, a lusterko ześlizguje się po podniebieniu, ja zaś usiłuję wycisnąć z siebie dwie magiczne samogłoski „e” i „i”. Przez przymrużone oczy oceniam minę mojego zbawcy, a ta nie sygnalizuje niczego złego. Jednak to nie koniec badania. Przytrzymana dłonią za ramię siedzę z gazikiem na języku, za to bez lusterka, a doktor prosi przyjmującego obok kolegę o konsultację.
 Nic nie zobaczę. Poprzednia plastyka uniemożliwia wgląd. Może pani zostać dzisiaj na oddziale?
 Dzisiaj? Na czym, że tak powiem?
 Tylko endoskopowe badanie wyjaśni przyczynę trudności w oddychaniu – nie reaguje na moje zdziwienie i nalega w dalszym ciągu - w takim razie kiedy?
 Za tydzień wystarczy?
 Tak.
 Co się stało? – pytam trochę podminowana. Uśmiechnięty przytula mnie i jak to zwykle on:
 Jestem dobrej myśli i proszę ją ze mną dzielić – puszcza do mnie perskie - czekam na panią około ósmej rano.
Wychodzę na siarczysty mróz i tak sobie myślę: ja z panem panie doktorze, to nie tylko myśli dzielę, ale nawet to, o czym nie ma pan pojęcia. I to „coś” zostanie moją słodką tajemnicą. Ha!, jasne, że będę o ósmej, bo jest pan jedynym facetem i jedynym lekarzem na tym łez padole, któremu zawierzyłam, a nawet zaufałam i to tak, że lepiej, żeby pan o tym nie wiedział, bo to porażające zaufanie.
Pewnie nic takiego się nie dzieje, ale on w swojej staranności nie chce niczego przeoczyć – kombinuję, jak umiem, a że mróz, to i kombinacja siarczysta. Siostrę, u której zawsze się zatrzymuję w tym królewskim grodzie informuję o moim powołaniu i w przeciwieństwie do niej nie jestem przestraszona. Wreszcie lekarz nie jest jasnowidzem, a po artystycznie zacerowanej krtani - czego dokonał przy ostatniej operacji – wszystko powinno być dobrze. Mamie nie mówię nic. Niech się starowinka nie denerwuje. Słowo szpital w wieku dziewięćdziesięciu lat, kojarzy się jedynie z prosektorium i trumną, a ja z mojego mam zamiar wyjść zdrowa i w dobrej formie.
Czuję się raz lepiej, raz gorzej i nic nie odbiega od dolegliwości grypowych. Jestem gotowa do drogi. Jędrek odprowadza mnie na dworzec. Po oczach, widzę, że spanikował, ale nie ruszam tematu, bo to nie tylko dla niego szok, że mama znowu do szpitala.
 Będzie mamo spoko - ładuje torbę do busa i zmyka. Nie zatrzymuję go, oszczędzając nam rzewności.
Mama trochę zdziwiona widokiem torby, ale daje sobie wmówić moją konsultację na oddziale i wszystko idzie, jak po maśle.

Rano na klinice doczekuję wizyty. Okazuje się, że moje „dusi mnie panie doktorze” fachowo nazywa się niewydolnością oddechową i w związku z nią, jestem badana przez samego pryncypała. Endoskopia w czwartek. W rozmowie między moim lekarzem, a profesorem pada słowo tracheotomia, co mnie poraża. Rurka! Jezus Maria rurka!
Proszę o procha. Nie wytrzymam! Pęknę!
Wyobraźnia robi swoje. Jakieś kilkaset razy przelatuje mi przed oczami film z poprzedniego pobytu na tymże oddziale, którego klatki mnie przestraszają. Nie! Mówię stanowczo, to już było! Z tamtym koniec! Żadne staro czy nowo - twory! Ile razy można mieć raka krtani na litość boską! Powstrzymując płacz staram się wyrównać już dalekie od normy cyferki decydujące o stanie mojego organizmu, bo słyszę, jak mi krew płynie w żyłach.
Sąsiadki na sali wszystkie są już po zabiegach i czas je zintegrował, ale, jak to w szpitalu od słowa do słowa i po chwili znany jest powód i mojego pobytu i efekt badania. Jednogłośnie zalecają pozytywne myślenie, a co ciekawe same są pełne nadziei w tej materii – w przeciwieństwie do mnie. Mój, zwykle ponad czasowy i oderwany od logiki optymizm, dziś został mocno zachwiany i póki co, dynda gdzieś ponad mną. W głowie mam replay wszystkich dotychczasowych sztormów, jakie miały miejsce w ciągu ostatnich tysiącleci, a myśli bliskie sławetnym bombkom Pani Genowefy - „różne panie i różniste”! Słowo tracheotomia nie daje mi spokoju. Dzień jest tak zwanie operacyjny i szanse na rozmowę z lekarzem są żadne, co nasila mój niepokój.
Czuję, że coś się ze mną dzieje. Proszę pielęgniarkę o pomoc.
Pomaga relanium.
Rurka jest tłem wszystkiego i nocnych koszmarów też. Właściwie wszystko się w niej odbywa, jakby świat się w niej zamknął. Bezkolizyjnie mieści się w niej mój pięćdziesięcioletnim życiorys, choć życia nie spędziłam w klauzuli. Od drewnianej ławki z podstawówki z dziurą na kałamarz, przez licealne ściągi, zmiany zakładów pracy i zagraniczne wojaże w celach „dorobienia”. Nawet porodówka się zmieściła. Niby jest prześwit, a jednak nie ma wyjścia, no i jak tu „nie pękać”?
Kilka razy zerwana ze snu czuję, jak palce błądzą po szyi, ale nie znajdując kawałka metalu uśmiecham się i zasypiam z nadzieją dostąpienia cudu.
Środa jest dniem nieoperacyjnym. Oddział i sale są dezynfekowane, a lekarze przyjmują piętro niżej w przychodniach. Nie opuszczam korytarza, bo tylko tu mogę spotkać zabieganego dr Mariana.
Jest!
 Panie doktorze, proszę ze mną chwilkę porozmawiać bo jestem bliska obłędu – wczepiam się jego fartucha, jak rzep psiego .... - proszę powiedzieć czy to znowu rak?
Obejmuje mnie w milczeniu, prowadzi do gabinetu, sadza i balsamicznym głosem mówi:
 Jak rozmawiamy poważnie, to nie wykluczam, ale na „oko” nie wygląda źle. Proszę się uspokoić. Poradzimy sobie.
 A ta rura - jąkam się.
 Wszystko się jutro okaże. Nie ma się co przejmować – milcząc odprowadza mnie na salę.
Wierzę mu bardziej niż własnym myślom, bo słowom już dawno nie wierzę, ale jemu wierzę! On się nie myli, on ma rentgena i tomograf w oczach, on wie, co mi jest, już jak wchodzę do gabinetu! Póki co, zamykam oczy i szukam w sobie tego mi utrudnia oddychanie. Odnaleziona malizna nie jest chyba w stanie mnie podduszać – myślę – widząc kropeczkę wielkości ziarnka maku i choć dość tu ciasno oceniam obiektywnie znalezisko. Na łóżko, sprowadza mnie sygnał telefonu. Nie mam odpowiedzi na jedno powtarzające się pytanie: co lekarz powiedział?
Po południu przyszła moja siostra z synem. Hana ma przestraszoną minę, Maciek plecie bądź co, dla rozładowania sytuacji, bo chyba przypominam strunę od Steinwaya.
 I co powiedział lekarz – pyta Hana?
 A co, czytałaś moje SMSy – śmieję się, bo to chyba zaraźliwe – a no, że wszystko będzie spoko i, że nie ma się czym przejmować. Głaszczę ją po ramieniu i przytulam, bo nie umie ukryć łez.
 No jasne, że będzie dobrze – potwierdza fachowo Maciek, chociaż organiści mają tyle wspólnego z medycyną, że każdy ma swojego laryngologa. Rozmowa się nie klei. Czuć, że każdy ma swój plac broni i swoją fortecę.
Ponieważ już od popołudnia poszczę, przyniesione jogurty odnoszę do lodówki bez krzty żalu. Nie mam apetytu, nie jestem ani głodna, ani smutna, ani przestraszona. Nauczona doświadczeniem, nie tworzę sagi. W domysłach, czekam pokornie na werdykt endoskopii. Połykam zaaplikowaną tabletkę i zasypiam z różańcem w dłoni.
Rano, wszystko według planu. Z OIOMu na piechotę wracam uśmiechnięta i to nie bez powodu. Nie mam rurki!! Reszta mnie mało interesuje. Nie mam rurki!!, a zasłyszana rozmowa chyba dotyczyła mnie:
 Czemu tu nie ma tracheotomii – pyta pielęgniarka pielęgniarkę.
 Bo miał być guz, a nie było – odpowiada ta druga.
Mam zezwolenie na zjedzenie połowy porcji obiadu, co jest dodatkową niespodzianką, bo radość spotęgowała wilczy głód. Popołudnie przebiega radośnie na odwiedzinach, telefonach i SMSach, oraz rozmowie z sąsiadkami. Wszystkie jesteśmy, jak po odnowie biologicznej i umysłowej. Pani Zuzia – po operacji oczodołu – składa co chwilkę ręce i wzdycha dziękczynnie w mojej intencji, Krysia – po częściowym wycięciu języka i okolicznych drobiazgów - w milczeniu ściska mi co chwilkę rękę, a oczy zapewniają o niesamowitej więzi, Ula – najstarsza z nas, z kłopotami krtaniowymi, a po radioterapii iks lat temu – pełna szczęścia gładzi mnie gdzie dopadnie.
 Dzięki Bogu, że to nie to, młoda jesteś musisz żyć! – miłe to, choć nie jestem już wcale taka młoda, ale miłe i kocham ją za to.
Zdradzam wieść tylko moim siostrom, Mariola dzwoni i kwiczy z radości, Hana powtarza kilka razy: chwała Bogu, o Jezus Maria chwała Bogu!
Na noc dostaję procha, ale nie zażywam, po co? Pewnie jutro wypiszą mnie, a póki co nie będę się truła.
Po porannej wizycie idę na pryncypialne badanie. Usadowiona, już z językiem w gaziku słucham relacji dr Mariana o wczorajszym badaniu.
 Guzek pod nagłośnią. Jest wynik. Ca! Widzę tylko całość, technicznie nie ma możliwości na częściową.
Chwytam profesora za dłoń, którą trzyma mój język i czuje, że niknę. Gdzieś zza światów dociera do mnie:
 No i nie wymiga się pani od rurki.
Ale mnie już tu nie ma!

Na sali, jak w celi śmierci. Wszystkie milczymy, bo żadna nie wierzy, że to prawda. Daję znać Marioli z prośbą żeby posłała dalej. Nie mam siły na pisanie SMSów. Zresztą, po co zatruwać bliźnich od samego rana hiobową wieścią. Przed wieloma dzień pracy, a to mój problem.
Zamilkł telefon! Podobno centrum informacji jest u Hany w domu. Boją się pewnie ze mną rozmawiać, czemu się nie dziwię. Co powiedzieć? Jak pocieszać? Właściwie dobrze, że nie dzwonią. Czasem przyjdzie SMS, ale taki może poleżeć chwilę, w dodatku odpowiadając nie słychać, jak mi trzeszczy gardło od ściśnięcia.
Jestem znowu wezwana. Ustalamy termin operacji, co mnie przerasta. Słabo mi.
Nie pamiętam, jak się znalazłam na łóżku. Ale ja mało wiem i kojarzę. Czuję się prawie unicestwiona. Chcę pod łóżko. Tam postawię sobie pudełko - takie po butach - i schowam się do niego przed tym światem, diagnozami i skalpelem. Nikt mnie nie znajdzie i już!!
Odwiedziny, SMSy, a w przerwach pani psycholog, z którą nawet rozmawiam, mimo, że ten świat przestał mnie interesować. Osłabł nawet kontakt z współmieszkankami, które czekają na wypis.
Nie płaczę. Ciekną mi łzy.
Rano ksiądz informuje nas, że jest Dzień Chorych i kto chce może przyjąć Sakrament Chorych. Zgłaszam się bez chwili zastanowienia, z nadzieją na wszystko, na cud i każdą jedną zmianę na lepsze, bo bywa przecież gorzej. Okazuje się, że chętna tylko jestem ja, choć może odwagą przebiłam chęci sąsiadek? Wypowiadane przez księdza słowa, słyszę przy akompaniamencie szumu i werbli. Nie Pamiętam jak wyszedł. Tłuste plamki na nadgarstkach przywracają mi świadomość i realność wydarzenia, którego byłam bohaterką i czuję się całkiem zadowolona. Nie jestem sama - takie mam wrażenie.
Moje córki w Nowym Jorku już znają fakty. Ada wraca do Mediolanu pod koniec miesiąca i przyjedzie tu, Iza musi tam zostać do momentu wyczarowania zielonej karty.
Ufff,! Chciały tego. Chciały zagranicy, a szczególnie Ameryki. Kiedyś się im dziwiłam. Dzisiaj już nie. Szkoda tylko, że to tak daleko i że takie ceregiele z wizą. Co się porobiło, że tutaj dla młodych ludzi nie ma ani miejsc pracy, ani wynagrodzenia. To kraj przegranych pięćdziesięciolatków i starszych, a często jeszcze ich rodziców. Reszta roczników - szczególnie młodszych - musi stąd uciekać, bo się nauczą oszustwa, tak jak ci, którzy „wtedy” nie przegrali. Oporni zostaną znowu wyautowani i pójdą w nasze ślady, a innych się złamie, albo zmusi do malwersacji i korupcji. Potem rządzenie już proste – bo taki stan nawet do transplantacji się nie kwalifikuje. Płynie z krwią.
Postanawiam przeżyć wycięcie na bis mojego rakowego guza. Przecież dziecko moje przyjedzie.

Była Hana, Maciek i Adam z Małgosią. Spacerując po korytarzu, opowiadaliśmy takie bzdury, że podsłuchując można było zwątpić w normalność każdego z osobna. Myślę, że wygadywane androny usprawiedliwia nasze błądzenie w labiryncie niewiedzy i niemoc w zrozumieniu „skąd”, „dokąd” i „dlaczego”? Mimo omijania tematu zasadniczego, czuję, że każdy nieba by mi przychylił i w tej dobroci wszyscy łagodniejemy.
Dzisiaj nawet Mariola odpuściła mi pozytywne myślenie, bo słysząc te słowa robiło mi się niedobrze. Lubię nasze sam na sam. Tak mądrzejemy w tych rozmowach, że żadne lata tłumaczenia choćby przez samego Dalaj Lamę nie zrobiły by tego cudu z nami, i to też stawia moje zdziwienie w zenicie. Otwarte na siebie i zawierzone w zwierzeniach nie mamy przed sobą tajemnic. Coraz częściej rozmawiamy nawet o moim „potem”, choć żadna z nas nie była nigdy niemową i trudno cokolwiek proponować, czy doradzać. Mędrkowanie na temat, co by było gdyby, skończyło się dawno. Patrzymy realnie na zaistniałą sytuację, na którą, jak się okazało miałam taki wpływ, jak przy własnych narodzinach, zamieniając tym samym w piarg wszelkie techniki J. Murphiego. Moja wzorcowo nastawiona podświadomość na optymizm i zdrowie łącznie ze szczęściem, radością, chęcią życia, dbaniem o siebie po królewsku i świetnym samopoczuciem burzą jego teorię. Stało się! i trudno pomieścić w głowie tę prawdę, że guz nowotworowy odrósł !
Zmaganie z bezradnością nas spaja, choć każda ma swoje rebusy myślowe. Moje, zaganiają mnie do pudełka, gdzie mam warunki do medytacji i przemyśleń.
Podczas masażu, który stał się obowiązkowym rytuałem opowiadam jej dzisiejszą rozmowę z lekarzem, którego praktycznie nie znam, a który dzisiaj na korytarzu wzniecił iskierkę nadziei, że jest szansa na niemożliwe: „nie ma co ślepo wierzyć endoskopii, bo tylko otwarcie ukaże stan faktyczny i możliwości chirurgiczne”. Trochę mu uwierzyłam i sama nie wiem czemu.
 To pięknie, że cię wsparł, nie mam słów uznania dla tutejszych doktorów – mówi moja siostra, wyrobnica służby zdrowia na żebraczej pensji i co chwilkę ukwieca wypowiedź ciętą wiązanką przekleństw, na miarę wozaka węgla – jak to jest, że jedni są ludźmi, a inni skurwysynami?
 Nie wiem, ale pewnie temu, że są ludźmi. Niech mi wytną co trzeba i zmykam stąd pożyć jeszcze chwilkę.
 Pożyjesz, pożyjesz, już twój pan doktor się o to postara. Dla niego to też kolejne doświadczenie, a coś ty myślała? Na misiach mają się uczyć? – żartuje, ale mnie to nie śmieszy. Mnie nic nie śmieszy, a nawet drażni mnie to idiotyczne śmianie. – Jak się uda to jeszcze pogadamy – puszcza do mnie oko masując i gładząc ramiona i plecy, których skóra nie wiedzieć czemu pęka z napięcia.
 Czy wiesz, że Ada wraca do Mediolanu – szepcze tajemniczo?
 Wiem i cieszę się tak, że zapomniałam przez chwilę o tym szaleństwie. Ale póki co, to nie drwij ze mnie. Jakie pogadamy?, – beczę co sił w oczach i w tym, czym się płacze – nie piernicz, jak cię lubię i kocham, ale nie piernicz, jak ten poczciwy lekarz dzisiaj, że może się uda „częściową”, że wszystko okaże się przy otwarciu. To nie sejf. Marian wie najlepiej i jak już on powiedział, że się nie da technicznie czy jakoś tam, to znaczy wytną mi wszystko.
 A właśnie, że sejf i to z nieprawdopodobnie skomplikowanym szyfrem.
 Ręka mnie też boli – poszerzam umyślnie teren masażu, bo cholernie to przyjemne.
 Ręka, to gdzie?, bo dla mnie ręka jest od palców po bark – wyjaśnia śmiejąc się i zagadując moje współlokatorki, które już są jej fankami.
 A no tu – pokazuję miejsce między łokciem, a barkiem, tu mam też rękę a co?
Całusy i uściski kończą nasze Razem. Na Śląsk ostatni autobus jedzie po dwudziestej, a po całodobowej śnieżycy Bóg wie, co się będzie działo?
Ponieważ jest kilka osób, które do mnie nie piszą SMSów bo nie mają nerwów na szukanie literek, tylko dzwonią, umawiam się z nią, tak jak z nimi. Po operacji: na „tak” stukam w telefon kilka razy, na „nie” mocniej raz.

Jest jeszcze jedna wiadomość. Termin przełożony. Profesor chce być przy operacji i zdecydować, co i dokąd usunąć, a jutro nie może. Niechcący będę miała prezent na „walentynki” jak się patrzy.
Staram się panować nad sytuacją. To pewnie nie mój czas – tłumaczę sobie w pudełku – chociaż szlag mnie i tak trafia. W samotności robię notatki, bo zawodność pamięci jest mi doskonale znana, choć lapię się na tym, że chwilami nie wiem, co pisać. Jak wyeliminuję emocje, pocieszenia swoje i cudze, to mogę tylko kreślić kółeczka i szlaczki. Niech się już stanie to, co się ma stać, bo skończę bez raka, ale w domu wariatów!
W nocy miałam dziwny sen, a właściwie zajście. Zapisałam wszystko, żeby nie pokręcić, nawet narysowałam to, co mam do tej pory przed oczami, choć rysowniczka ze mnie żadna.
Jak każdy z nas, tak i ja mam swoich fanów wśród plejady świętych, a temu, że są to same kobiety i w dodatku zakonnice, znowu się dziwię. W czasach, kiedy okradano mnie z cennego czasu za najniższą krajową, rzucałam w biegu błagalną myśl i byłam pewna kontaktu z moimi Dziewczynami. Dzisiaj niestety, wiercę Im coraz częściej przysłowiową dziurę w brzuchu podnosząc ciężar gatunkowy próśb, przy czym - używając języka biznesu – procedura ma miejsce na jawie. Dzisiaj, po raz pierwszy załatwiałam z Nimi wszystko we śnie. Zaczęło się od tego, że koniecznie chciałam w watykańskim oknie odebrać gołębia Janowi Pawłowi II: daj mi Twojego Ducha Św. – prawie krzyczałam – Tobie już nie będzie potrzebny!, ale nie bardzo chciał spełnić moje wykrzykiwanie. Nie dawałam za wygraną: zrób żebym chociaż szeptała, nie chcę być niemową, słyszysz, przecież tam już wszystko możesz! Dalej nic, mimo krzyku. I jak to we śnie bywa, wykrzykując swoje, stałam za oknem, a o podłodze pod nogami nie było mowy. Odchodził. Widziałam go już tylko z tylu. Właśnie wtedy otoczyły go moje święte zakonnice. Szły za nim, wszystkie w kremowych habitach i szarych welonach. Twarzy nie widziałam, ale doskonale wiedziałam, która jest która. Na równi z papieżem, prawie na kolanach ze złożonymi rękoma przesuwała się moja patronka Małgorzata Alacouqe i od niej dostałam polecenie leżenia krzyżem, czemu się podporządkowałam. Wydawało mi się, że idę za nimi, ale tylko mi się wydawało. Niewidzialna ściana zatrzymała mnie dawno. Oni odeszli. Usłyszałam: „wstań”. Też się dostosowałam. Otworzyłam oczy i zdrętwiałam ze zdziwienia. Okazało się, że leżałam obok swojego łóżka twarzą do podłogi w stronę drzwi, nad którymi wisi krzyżyk. Ręce miałam odwiedzione. Wstałam.
Za oknem sypał śnieg, a podświetlone latarnią drzewo z otulonymi gałęziami w pierzynki wyglądały bajkowo. Wsunęłam się pod koc. Popatrzyłam na telefon, była druga dwadzieścia.
Rano, zdarzenie opowiedziałam Maćkowi, bo on pierwszy przyszedł. Mariola w południe miała ciarki i gęsią skórę, jak jej opowiadałam. Ja mam teraz.
Wskutek nieznanych mi zmian w harmonogramie nie zdążam połknąć „głupiego Jasia” i na sale operacyjną wkraczam pieszo. Już leżąc na łóżku pod olbrzymią lampą, postanawiam czmychnąć stąd. W związku z tym krtań – zwaną odtąd „materiałem operacyjnym”, która mimo nowotworu nadal jest kompatybilna z pozostałymi organami tworząc moje ciało – zostawiam. Sama zaś naciskając niewidzialny klawisz Esc „wychodzę”. Uciekam. Uciekam daleko.
Uciekam do zajazdu, gdzie kiedyś spędziłam najśliczniejszy wieczór moich pozaszkolnych dni. Wieczór, podczas którego wyszeptaliśmy sobie z Nemo wszystko to, czego nie ma się odwagi wypowiedzieć dniem, a co koniecznie trzeba usłyszeć, żeby móc spokojnie dalej żyć. Wieczór, który w objęciach przedłużył się do rana.
Nemo to przyjaciel, z którym jestem (jak widzenie się raz na kilka miesięcy można nazwać „jestem”) i jest nam dobrze. To bliska mi osoba, troskliwy partner i zapewne czuły kochanek. Zapewne, bo nasz wypracowany miłosno – erotyczny stan nadal trwa. Nasz romans nie przekroczył tego, o co najprawdopodobniej obojgu nam chodziło. Nazywając go słowami Marioli - jest biały, a my zbzikowani. Kto nie rozumie ... niech żałuje. Na wszelki wypadek daję wolność w domysłach i fantazjowaniu w tej kwestii.
Wstaliśmy przed okolicznymi kogutami, żeby zdążył do pracy, a tu okazało się, że wszystkie wyjścia z hotelu tak oficjalne, jak i kuchenno - prywatne są zamknięte na cztery spusty. Rozpoczęliśmy sprawdzanie możliwość wyjścia oknem, które gościnnie (o dziwo) miały klamki od wewnątrz. Kuchenne i służbowe były zakratowane, ale korytarzowe okazały się miłosierne i choć wysokość była niczego sobie. Nemo bez wahania przez nie wyskoczył (co to dla ochroniarza), a potem odebrawszy ode mnie nasze klamoty, złapał mnie w objęcia. Tak po prostu, na ręce! Po raz pierwszy w życiu opuszczałam hotel przez okno, mimo braku jakiegokolwiek alarmu, w dodatku bez zastanowienia skoczyłam w męskie ramiona, co też pamiętam do dziś. W pozaszkolnym wieku, to fantastyczna frajda, wielka przyjemność, no i przeżycie, jak po pierwszym zwycięstwie w „podchodach”.
Często mam tę chwilę przed oczami, a raczej ją czuję. Teraz też, zamykam oczy i czuję mocne dłonie Nemo, to uchwycenie mnie, które do dziś kojarzę z nie zawiedzeniem mojej ufności. Z każdym wspomnieniem, jestem mu jednakowo wdzięczna za to złapanie i przeniesienie na rękach do samochodu przez wysokie trawy zroszone chłodną, poranną rosą. On to ostoja bezpieczeństwa i pewność czuwania.
Dzisiaj też chcę do niego na ręce, a nawet do taty na kolana!
W nocy na OIOMie budzę się i zasypiam. Pierwszym odwiedzającym z paczką Alweysów jest Maciek organista. Tak, od dwóch dni mam okres, ale ponieważ nikt się mnie o tę przypadłość nie pytał, nie przyznałam się. Nie zniosłabym powrotu do domu i ponownego przyjścia na oddział, a tym by się skończyło. Pielęgniarka jest zdenerwowana, mruczy pod nosem o krwotokach i lekarzach, ale mnie to zupełnie nie wzrusza. Teraz, to możecie mi kochani to, co „pan Janeczek”. Proszę o basen. Oporządzam się i jakby nigdy nic dziękując kiwam głową za usługę. Maciek, traktuje mnie jak laureatkę Grand Prix w Cannes i bez pytania cyka mi zdjęcie. Po puszczeniu perszczaka żegnamy się. On idzie do swojego kościoła odegrać poranną mszę z przysięgą, że zaraz po - przyjdzie.
 Czy cioci coś przynieść?
 Śpiewnik mi jest koniecznie do zbawienia potrzebny – piszę w przygotowanym na tę okoliczność kajeciku i gładzę jego dłoń.
Chętnie bym się pochichrała w głos, ale ta zachcianka zostanie już na zawsze w świecie marzeń. Jak to będzie, że ja już nigdy słowa nie powiem? Na próżno się zastanawiam, bo to, jak na razie jest dalece niewyobrażalne, choć trudno ukryć, że szukam w myślach niemożliwego.
Na sali cisza i spokój, jak rzadko tu. Nasza trójka prawie straszy. Przed wizytą zasypiam na moment Zaczynają ode mnie. Dr Marian relacjonuje przebieg operacji towarzyszącym lekarzom, zaś pan profesor patrząc mi w oczy, iście anielskim głosem mówi:
 No i udało się, będzie pani szeptać, proszę być dobrej myśli i wracać szybko do zdrowia!
Choć wiem, że najgorsze jeszcze przede mną, uśmiecham się od ucha do ucha, a łzy szczęścia zalewają policzki. Z łóżka trudno spaść, ale ja chyba walnę o podłogę z tej radości! Matko Boska - jak błyskawica przeszywa mnie myśl o moim nocnym zajściu, a w głowie świta zrozumienie „skąd”.
Wracam na ogólną salę. Komórka natychmiast zapełnia się SMSami i piszę wieść do Marioli: będę szeptała i co ty na to? Po chwili jest pierwszy telefon:
 Jestem z Tobą maleńka, jestem i nie wypuszczam z objęć – stukam długo i beczę, jak bóbr czego zupełnie nie słychać - wiem, wiem wszystko i cieszę, że trudno wypowiedzieć szczęście. Kocham cię mój ty szeptaczu – znowu stukam długo, a Nemo się śmieje, że właściwie może tak zostać, że świetnie mu się ze mną rozmawia.
Lawina SMSów mnie zaskakuje, tym bardziej, że znajomi, którzy nie mieli mojego numeru, gęsto się tłumaczą, od kogo go wyrwali i proszą o wybaczenie. Jest mi miło, więc wybaczam jednym i drugim. Hana jest dwa razy dziennie. Donosi czyste podkoszulki i soki, których nie nadążam spijać, znaczy wstrzykiwać do sondy i nie chce słyszeć mojego „już nie mogę”.
Choć nie wyszeptałam jeszcze słowa, Hana cieszy się z obiecanki i czuję, że powoli wciąga mnie na listę normalnych. Maciek „szeptanie” chciał zgłosić w kurii, ale zabroniłam. To mój cud i niech sobie kongregacja radzi beze mnie.
Tak strasznie chcę wyzdrowieć, że cała rekonwalescencja idzie w przyśpieszonym tempie, co nie znaczy, że mijają mnie nieprzespane noce z drenem w ręce. Mój zmobilizowany organizm produkuje taką ilość wydzieliny, że właściwie nie przerywam aspiracji. Zakrwawione słoje już przebrnęłam. Teraz flegma ścieka nieustannie, a jej obfite źródło zostanie tajemnicą do końca moich dni. Taki organizm - wyjaśnia pielęgniarka. Nawet mysz wyjęta wcześniej (dla niewtajemniczonych: mysz to gazowy knebel formujący krtań po tego typu operacjach, zakotwiczony czarną nitką, której koniec wychodzi nosem i przylepiony jest do policzka – powinien być około siedmiu dni. Tym razem gościłam go trzy. I chwatit). Blizna pięknie schnie. Szwy wyjęte, a opuchlizna klęśnie. Najgorszą dolegliwością jest sonda pokarmowa, która identycznie jak zeszłym razem uciska na nerw w uchu, co boleśnie boli. Znowu oszukuję z jedzeniem, ale kilo w te czy w te nie ma różnicy.
Pierwszy szept, choć uwiązł w flegmie szkli mi oczy, a odczucia zapisuję złotymi literami w sztambuchu pamięci. To mój kolejny znak. Kotwiczę się na czuwaniu, by nie przegapić jego znaczenia. Wiem, że cierpliwość ukoronuje moje „dokąd”?
Dojrzewam do wyjścia i tym razem to ja opuszczam moje współlokatorki: osiemdziesięcioletnią Emilkę, która ma rurkę z innego powodu. Żartuje, że tam też ma wszystko pomarszczone i temu nie może oddychać. Posturą i ruchami, kojarzy się z Dominikową z filmowej wersji „Chłopów”, tylko moja jest serdeczna i zupełnie niezawistna. Uśmiecha się do swoich zmarszczek i wszystkich wkoło: oraz panią Marię, która jest przed operacją, a ta ma się udać czy się komuś podoba czy nie. Wszystko jest załatwiane u „szefa” przez parafian z Łazan - rodzinnej wioski, gdzie mój bratanek okazał się być proboszczem. Załatwiłam jej to jednym listem, co się nazywa korupcją na wyższym, a raczej najwyższym szczeblu – jakby kogoś dręczyła kwalifikacja tego czynu.
Żegnam pielęgniarki dziękując za pomoc w dniach mojej pooperacyjnej słabości, a szczególnie Misię z opatrunkowej – choć odcinkowe z oddziałową, są równie serdeczne. Lekarzom dziękuję za fachowość i troskę o moją fizyczność, jak i ducha. W ogóle uważam, że między Kopernika, a Grzegórzecką powinien dawno stać łuk triumfalny w podzięce dla personelu medycznego Kliniki Otolaryngologii.
Na zleconą konsultację z onkologiem idę na pobliską klinikę pieszo. Dziwny jest świat poza murami szpitala – ludzie chodzą, jakby nigdzie nic się nie działo? A przecież w każdym z tych budynków toczy się nieustannie walka o życie, jak nie na stole operacyjnym to na sali, albo i w nocnych łzach ocieranych ręcznikiem.

Po trzech godzinach czekania w kolejce, efekt konsultacji zamyka się w bolesnej obojętności przeokrutnie niesympatycznego pana profesora: „TĄ naświetlimy”. Strasznie zabolało mnie to „tą”. No to ci się facet tylko wydaje, że „TA” jest taką kretynką i pójdzie, jak baran na twoje naświetlanie. Sam sobie idź ważniaku – myślę złorzecząc i klnąc faceta w żywe kamienie. Odbieram skierowanie na trzydzieści lamp kobaltowych, które mam najszczerszy zamiar za drzwiami wyrzucić do kosza.
Tymczasem dotykam Raju. Adzia kilka razy dziennie masuje, a raczej głaska miejscami zwiotczałe, miejscami przykurczone moje ciało wklepując w nie pachnidła i wonności. Już po kilku razach ciszej szeleści skóra, a co ważniejsze odzyskuję świadomość sytuacji i chęć myślenia.
Hmm, znowu miałam raka, dziwię się nie mniej niż poprzednio, podczas, gdy jej delikatne dłonie uwalniają mnie od skurczy przynosząc fizyczną ulgę, a duchowi psychiczną rozkosz, o jakiej nie śniłam. Korzystam z naszej bliskości i zbieram te jej ciepłe i miękkie dotyki magazynując w kłębku.
Wszystko wraca do codzienności. Nemo dzwoni kilka razy dziennie, a jego troska - choć staram się nie traktować jej, jak remedium – jest powodem do radości i marzeń. Jędrek ma się uczyć do matury, ale marnie to widzę. Chętnie pomaga w czynnościach domowych, nawet bardzo chętnie, lata po zakupy i robi wszystko, byleby się tylko nie uczyć. Moje wyszeptanie zmartwienia o niego kwituje: spoko mamo. Komentarz „Lalki” po wyrywkowym spoglądaniu na video zwalił mnie z nóg: „no tak, jak ten biedny Stanley załapał się za taką idiotkę, to dobrze mu tak, a co to innych panienek nie było w tej zasranej Warszawie? E e e e też popisał gościu pierdoły, że ostro”. To już nie jest inne pokolenie. To jest innym wymiar!! Może dla dobra literatury i kultury polskiej niech on tej matury nie zdaje. Co?

Nie naświetlają z marszu, o co ich podejrzewałam. Zmiana rurki na plastikową rozpoczyna cykl. Uformowanie w modelarni maski, laserowe ustawianie punktów równowagi poprzedzone tomografem, wytyczanie pól, oklejanie maski, oraz robienie odlewów ze stopu ołowiu, cynku i bizmutu chroniących te części szyi, które można ominąć przesuwają termin o cały miesiąc. Pierwszą frakcję poprzedza rozmowa z lekarką i podpis zgody na wypisanych w dwudziestu pięciu punktach możliwych powikłań i skutków ubocznych napromieniowania zarówno czasowych, jak i stałych. Przeczytałam tylko kilka, dalej nie jestem w stanie, bo się nie da. Ale lekarka i tak, omawia ze mną punkt po punkcie, a jej jasne i głęboko ludzkie wyjaśnienia łagodzą moje przerażone zygzaki oczu zataczane między kartką, a jej spojrzeniem. Podpisuję zgodę na ewentualną próchnicę, owrzodzenia, martwice, zwłóknienia i inne iście krematoryjne powikłania, choć nikt nie gwarantuje, że to zakończy chorobę. Chwilami nie słucham jej wyjaśnień. Patrzę na nią i myślę sobie: pewnie wiesz, żeś śliczna i śmiało mogłabyś stąpać po stronicach bajek, z czarodziejską różdżką, z której tryskają złote gwiazdki. Co robisz w tym smutnym gabinecie? Może jesteś znakiem nadziei? A może wróżki pracują od teraz na onkologii?
Pierwszych kilka frakcji nie zostawia na skórze śladu, za to wrażenie jest potężne. Podawane wcześniej namiary, są teraz świętością. Na ruchomym stole z wyznaczoną osią współrzędnych jestem układana wg wcześniej ustalonych wskaźników za każdym razem z jednakową starannością. Przypięcie nałożonej maski do stołu unieruchamia mnie na tyle, że poza nogami, nie jestem w stanie wykonać żadnego ruchu. Żeby złagodzić hekatombowy strach, tu też pozostawiam moje chore ciało i czmycham na plażę do Celle Liguria, albo na Czerwone Wierchy i dziwiąc się - cieszę, że świat jest taki cudny. W razie braku pomysłu, teleportuję się do mojego pudełka, które już jest wyklejone kolorowymi papierkami, a kąty wygładzone złotym sprayem. Nie ma w nim drzwi, bo nie ma zamknięć i każdy może tu przyjść. Urządziłam się sympatycznie i bez względu na prognozy zawsze mam słonecznie, ciepło i bezpiecznie. Wychodzę tu poza ramy ograniczające mnie i w znoju trenuję pozbycie się koszmarów nocy i lęków dnia, które mnie tu zagnały. Banie się - towarzyszy mi nieustannie. Boję się równie mocno podnieść słuchawkę, jak i pokrywkę, otworzyć drzwi, czy notesik i niech nikt nie pyta czemu?
Tu też pilnie śledzę siebie. Czuwam, by moje skażenie, które pozór stawia nad rzeczywistością nie spacyfikowało mnie.
Pierwsze opisowe dolegliwości mam już po dziewiątej frakcji, choć poprzedza je nie opisowy jęczmień i dorodne zajady. Swędzenie skóry i pieczenie jamy ustnej, zgłaszam lekarce i obiecuję zastosować się do porad, które do dziś przynosiły obiecany skutek. Z dnia na dzień - jak obiecano - mam się gorzej. Niemoc przełykania izoluje mnie od jedzenia, a piciu nie wspomnę. Jeszcze póki się da, wlewam w siebie kisielki i inne śliskie strawy w postaci gotowanych jarzyn na ryżowym krochmalu, co też zostaje wyeliminowane. Przełykanie czegokolwiek staje się niemożliwe i jestem zmuszona dopajać się kroplówkami, choćby po to żeby się nie odwodnić. W przychodni onkologicznej - w której raz w tygodniu pobieraną mi krew w celach kontrolnych - nie jestem jedyną pacjentką. Obsługująca nas pani Basia swą troską, fachowością i współczuciem dla każdego przywraca wiarę w człowieka. Ona też zasługuje na pomnik, a w najoszczędniejszej wersji, na obelisk!. Owszem, po dwóch godzinach mam się lepiej i wychodzę z nowym zapasem energii, a nawet optymizmu. Zmagania przynoszą chwilowe zwycięstwa, a te powód do radości, choć pooperacyjny dramat w parze z cudem życia trwa nieustannie. Co wieczorne rozmowy z Mariolą przedłużają się, a precyzja moich odczuć stawia ją w przysłowiowej kropce i zmusza do niedopowiedzeń. Obie szukamy wyjścia tak z realnych kształtów cierpienia, jak i z pudełka.
Mimo wszystko staram się żyć i korzystać z życia. W „Noc Muzeów” idziemy z Haną i Staszkiem na miasto. Zaczynamy od Mehoffera, gdzie jest wytwornie i nastrojowo. Fortepianowy koncert wysłuchany w oświetlonym ogrodzie przenosi mnie na salony hrabianki Rzewuskiej, choć jej romans z Balzakiem przebrzmiał trzydzieści lat wcześniej, jednak do nich mi pilno. Wychodząc mam dreszcze szczęścia. W Narodowym tłumy zwiedzających, ale większość przyszła tu dla „Commedi dell’Arte” Marca Chagalla. Mnie jakoś, to światowe cudo nie zachwyca, mało tego, odnoszę wrażenie, że artysta sobie z nas zakpił, ale to, pozostanie tajemnicą na wieki. Żeby każdego z nas zadowolić odwiedzamy Galerię ”Broń i Barwa w Polsce”. Ze względu na arcyciekawe opowieści szwagra, szczególnie przypadają mi do gustu pistolety skałkowe. No, no, jak to sprytnie obmyślane!
W Galerii „Przełom wieków XIX/XX” wzdycham do młodopolskich dekadentów, podziwiając ducha, który pozostawili nam na swoich płótnach, a który dzisiaj mnie umacnia w przekonaniu sensowności malarstwa, jego precyzji i wyniosłości. Wystawa „Skarby znad Morza Czarnego” nie zapiera mi tchu w piersiach, ale podoba się, a szczególnie wyroby ze złota robią wrażenie. Wychodząc doznajemy szoku. Jest północ, pada deszcz, a przed Narodowym w czteroosobowych kolejkach do dwóch wejść stoi pod parasolami kilkaset osób beztrosko gaworząc. Tak! Muzea są czynne codziennie, koszt biletu nikogo nie rujnuje, ale ten nastrój jest tylko dzisiejszej nocy i czekać na powtórkę trzeba rok. Na Rynku oglądamy pokaz samochodów retro, potem zahaczamy o Dom Jana Matejki, ale po drugiej w nocy ulewa zagania nas do domu. Na dobranoc, utrwalam wrażenia oglądając foldery wystawowe i uśmiecham się do każdej dzisiejszej chwili.
Już od kilku dni słabnę na sedesie. Obstrukcje spowodowane brakiem wody w organizmie spotęgował krochmal ryżowy. Koniec z jarzynami. Rozpoczyna się era rzadkiej jajecznicy skąpanej w tłuszczu, która magicznym sposobem prześlizguje się do wygłodniałego żołądka. Połykanie, wywraca mi gałki oczne, właściwie już niczego nie połykam. Gęstą ślinę muszę wyjąć z ust szczotką do zębów. Najlepiej i najbezpieczniej, jak w ogóle nie korzystam z ust, łącznie z milczeniem, dając wolne obolałemu językowi. Lekarka mówi, że odczyn niestety jest taki i muszę to przetrwać. Są dni kiedy po powrocie z frakcji cały dzień leżę drzemiąc, a potem bezkolizyjnie przesypiam noc. Mama kilkaset razy dziennie proponuje jedzenie od zmiksowanych zup, przez soki, po papkowate owoce, ale ja za wszystko dziękuję.
 Mamuś, przecież mi jest wszystko jedno co ja jem, wszystko jest równie ohydne – piszę na kartce, bo przygłucha moja mama nie słyszy szeptu.
 Ale jeść coś musisz – głośno woła i wiem, że ma rację.
Już nawet nie kłopot z przełykaniem odrzuca mnie od łyżki strawy, ale pieczenia jamy ustnej. Wszystko, ale to dokładnie wszystko jest w ustach żrąco - piekącym kwasem solnym o smaku klamki, albo wywaru ze śrubek. Ile jeszcze mam tych lamp?
Na Dzień Matki dostaję od Izy dwieście dolarów i choć kurs jest niski, dla mnie to prawie wagon forsy. Liczę zaskórniaki i walutę, ale trochę mało, jak na mój wymarzony aparat cyfrowy. Jednak postanawiam sfinalizować sprawę, mój czas marzeń nieubłaganie się kurczy. Sprzedaję obrączkę, jako złom, co prawda za psie pieniądze, ale zawsze to ponad stówa więcej. Do ceny oficjalnej brakuje jeszcze dwieście, których nie mam ani od kogo pożyczyć, ani czego spieniężyć. Pal sześć! W drodze powrotnej z zabiegu wstępuję do upatrzonego sklepu foto, ale okazuje się, że mojego aparatu nie ma.
 Pod koniec tygodnia, proszę zaglądnąć – zaprasza uprzejmie sprzedawca.
Ale mnie się coś dziwnie spieszy. Kraków to wielkie miasto, nie tu to gdzie indziej. Wsiadam w tramwaj, biorę notesik i zapisuję przystanki w pobliżu poszukiwanego sklepu. Mam już kilka, ale wracam do domu; mam nudności i czuję, mrowienie nóg. Prysznic i krótka drzemka regenerują mnie na tyle, że znowu wyruszam na miasto. Dwa przystanki, sklep i jest moje S5600. Sprzedawca nasłuchuje szeptanych pytań i oświadczeń w skupieniu i zgadza się na negocjowanie ceny. Nie pytam czy większą litość wzbudza szept, czy rurka. Z tańszym o sto osiemdziesiąt złotych Fuji wychodzę, a raczej wyfruwam ze sklepu. Z wrażenia nie umiem trafić na przystanek, ale co mi tam, nie jest mi ani słabo, ani duszno. Mam się świetnie i mogę iść nawet pieszo, choć polewaczki zlewają rozmiękczony asfalt. Hana podziwia mój zrealizowany zamysł. Śmieje się, że prezent na Dzień Matki sfinalizował marzenie w Dniu Dziecka!
Lecą zaplanowane zabiegi, a wraz z nimi nie zaplanowane dni bólu, słabości i lęku. Dni przeleżane w łóżku w milczeniu przeplatają się z tymi pełnymi werwy i chęci życia. Zakończenie naświetlań nie jest dniem powrotu na autostradę zdrowia. Dwa tygodnie wypłukując nadzieję i obkurczając bohaterstwo - odbijają mnie od dna. Wyniesiona na modlących dłoniach moich bliskich, tym razem wracam do zdrowia!
Jeszcze nie piszę, ale biorę aparat do ręki. Ech! Ta instrukcja po angielsku mnie wykończy! Nie czekam na cud. Kartka, ołówek, dwa tomiska słowników na stół i do roboty!
Ps.
Zapomniałabym o najważniejszym: właściwie jestem szczęśliwa, tylko za rzadko o tym mówię!!


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Shibbi dnia Nie 23:21, 26 Gru 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ella_hagar




Dołączył: 24 Sty 2009
Posty: 263
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Mazowsze
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 17:49, 03 Paź 2009    Temat postu:

Shibbi Wesoly
Nastraszyłaś, że długie, to długo trwało zanim się zebrałam do czytania.
Ale przeczytałam jednym tchem. I potem jeszcze raz.
Ja już to kiedyś czytałam, ale to było jeszcze nieoszlifowane. I już wtedy miało urok.

PIĘKNIE JEST! Shibbuszko, świetny kawałek. Dobra proza. Jest o czym poczytać.
Ma swój styl.
Co mam ci jeszcze napisać? Fantastycznie wyszło!

Chętnie przeczytałabym jeszcze więcej. Nie ma ciągu dalszego? Nie ma kawałka o tym jak się to zaczęło?
Popracuj, żeby było więcej, żuczku niebieski. Wesoly

Serdeczności posyłam, z podziwem Wesoly
Brawo. Wesoly I kocham cię, ślicznotko. !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Shibbi




Dołączył: 30 Sty 2009
Posty: 413
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 17:46, 04 Paź 2009    Temat postu:

Embarassed


hmm dzięki hagaruńciu Wesoly)
jest kilka kawałków o tym jak TO się zaczęło, i nadal pisze bo................. TRWA!!!!
Ale jak się zaczęło było kiedyś na "Fabryce" - jak chcesz To ci podeślę bo jest kilka opowiadań Wesoly)
Dzięki ze przyszłaś Wesoly))

Na Ciebie - jak na tych górali z Zakopanego - ZAWSZE MOŻNA LICZYĆ Heart Uwaga Uwaga Uwaga Uwaga Uwaga

Długo tego nie publikowałam TU, ponieważ jest to opowiadanie - które zdobyło wyróżnienie na Konkursie, a Zbiór tychże został wydany w formie papierowej - i miałam zakaz publikacji tegoż oto wytwora - jakby to Haczyk powiedział.
Ponieważ termin minął - odważyłam się TU wklepać Wesoly)

Ale zapraszam Wesoly)

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Shibbi dnia Nie 21:44, 04 Paź 2009, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
M.J.




Dołączył: 24 Sty 2009
Posty: 64
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 17:12, 12 Paź 2009    Temat postu:

dzięki za mądry, wspaniały i ZA KRÓTKI, NIESTETY - tekst!

Marek


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Shibbi




Dołączył: 30 Sty 2009
Posty: 413
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 23:58, 14 Paź 2009    Temat postu:

Wesoly

Miło, ze byłeś Wesoly DZiękuje Wesoly)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Christine
Administrator



Dołączył: 24 Sty 2009
Posty: 544
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 10:47, 15 Paź 2009    Temat postu:

Wiesz? Przeczytałam kolejny raz, nie wiem który, i znowu nie mogę się oderwać.
Pomijam, że to powinna być lektura obowiązkowa dla tzw. dojrzałych kobiet, ale styl i "frazeologia" są takie indywidualne, takie twoje, niepowtarzalne... no i jest w tym radość życia - to wciąga, tekst wydaje sie za krótki Wesoly


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Shibbi




Dołączył: 30 Sty 2009
Posty: 413
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 11:41, 15 Paź 2009    Temat postu:

Wesoly
Christin - Pawie pióra mi wyrosły z pewnej części..... ciała Wesoly)

Cudnie, że po tych iks razach tak to odbierasz, że Ci się nie znudziło, że
a a a a . . . . . . że nie przerwałaś w połowie, bo przecież znasz "ćwierć finał" - haha bo ciąg dalszy trwa --- i tego się przyczepię .
Napiszę cd - bo też będzie ciekawie.
Póki co - hmm.. ja jak to czytam - muszę wierzyć , że tak było Embarassed
Cud , ze to spisałam.

Dziękuję że poświęciłaś mi swój czas Wesoly)

Postaram sienie zawieść


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.amarylis.fora.pl Strona Główna -> NOWA PROZA Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
Appalachia Theme © 2002 Droshi's Island